Jeden dzień z życia Gwiazdy Polki

Zmysłowe muśnięcia aksamitnych płatków róż wywabiły mnie z ramion Orfeusza. Ich woń delikatnie mieszała się ze smugami aromatu świeżo zmielonej kawy, niczym lody truskawkowe z ciepłą polewą czekoladową. Jak co rano, o 9:30 z głośników wypasionego systemu hi-fi rozpoczęła swoją melodyjną mantrę Mirabai Ceiba. Uchyliłam powieki i spod baldachimu naturalnie długich i gęstych rzęs obserwowałam piękne ciało Nigeryjczyka, który leniwie wachlował mnie wielkim, misternie plecionym wachlarzem w kształcie serca. Jego gładka, połyskująca w promieniach porannego słońca skóra, zmysłowo opinała rytmicznie pracujące mięśnie klatki piersiowej i bicepsów. Przeciągnęłam się, mlasnęłam i usiadłam dokładnie w momencie, kiedy ubrany na biało lokaj wniósł moją poranną kawę z chilli i miodem.

Fot. Iwona Karolak

Poczułam jak kawa Kopi Luwak, zbierana wprost spod ogona niewielkiej cywety i dzięki temu pozbawiona tej nieznośnej kawowej goryczki, zaczyna budzić moje zmysły nutami pikantnej słodyczy. Wstałam, raz jeszcze się przeciągnęłam i udałam do pokoju kąpielowego, gdzie czekał już na mnie mój ukochany Antonio. Zabójczo bogaty, nieprzyzwoicie przystojny i sprośnie namiętny szef międzynarodowej mafii, który miał tyle samo władzy i pieniędzy, co wolnego czasu, który to czas spędzał wyłącznie ze mną lub dla mnie. Antonio jest piętnaście lat ode mnie młodszy, wierny jak owczarek niemiecki, słodki jak mops i zwinny jak doberman, przy czym nosi w piersi serce króla dżungli, którego wizerunek wytatuował sobie na wydepilowanej klacie. W jego żyłach płynie czysta lawa, która rozpala jego męskość i doprowadza mnie do absolutnego szaleństwa. Dzisiaj jednak musiałam skrócić poranne igraszki z Antoniem, bo o 11:00 byłam umówiona z Chodakowską, która trzy razy w tygodniu przychodzi do mojego prywatnego klubu fitness, mieszczącego się na najwyższym piętrze najwyższego wieżowca w mieście. Chodakowska była jak zawsze punktualna, choć tym razem ewidentnie musiała się spieszyć, bo na jej czole lśniła pojedyncza kropla potu. Ewka wie, że nie stać mnie na jej spóźnialstwo, bo mam dzisiaj bardzo napięty grafik. Niemal tak napięty jak skóra na moim luksusowym, imponującym biuście, który dostała od Antonia na urodziny.

Ewka wycisnęła ze mnie ostatnie poty. Skomponowany specjalnie dla mnie zestaw ćwiczeń rzeźbi moje ciało w błyskawicznym tempie, bym już za dwa tygodnie wyglądała jak mitologiczna grecka bogini. Bo już za dwa tygodnie nasz ślub z Antoniem, a ja zamierzam wystąpić w dopasowanej sukni z najnowszej kolekcji Diora, szytej specjalnie dla mnie na tę wyjątkową okazję. W tajemnicy przed tabloidami dodam, że zamówiłam jeszcze po jednaj od Chanel i od Prady. Tak na wszelki wypadek, gdyby Dior nawalił.

Zmachana, ale zadowolona zeszłam na śniadanie. Kucharz przygotował dla mnie lekkie i pożywne danie: delikatnie wzburzony mus z alpejskiej wody źródlanej z nutą spienionej morskiej bryzy. Odpowiednik lodów “słony karmel” uwzględniający moje potrzeby żywieniowe. Nie toleruję laktozy ani glutenu, nabiału, jajek, soli, cukru, mięsa ani surowych owoców. W kryształowym pucharze stała zbierana o brzasku różana rosa, wstrząśnięta, nie zmieszana. Od zmieszanej mam wzdęcia.

Dzieci na szczęście były już w szkole. Adę zawiózł Ricardo, a Krystiana Armenio. Aleks i Michał mają już po swoim własnym Lamborghini. Dostali na osiemnastkę, więc wozić ich nie trzeba. W prawdzie nie podobały im się felgi, ale trudno, dzieci od małego powinny wiedzieć, że nie można mieć wszystkiego. Cieszę się, że chłopcy są już samodzielni, bo nie wyrabiałam z logistyką – który szofer kogo odwozi i o której. Po południu byłam zmuszona układać nowy grafik, bo dzieciaki wracały w innej kolejności. Masakra! Szczerze mówiąc przyprawiało mnie to o migrenę już we wtorki, a do piątku ledwo ciągnęłam. Byłam tak wykończona, że raz nawet odwołałam manicure!

Fot. Iwona Karolak

Szybko skompletowałam garderobę: moje niezawodne botki od Louboutin’a i mała biała od Prady. Dorzuciłam niewielką kopertówkę od Chanel i byłam gotowa. Skromnie i elegancko jak przystało na spotkanie autorskie, które dzisiaj odbywało się w szpitalu położniczym. Bardzo lubię nieść kobietom optymizm i nadzieję w najtrudniejszych chwilach. Biała limuzyna prowadzona przez Maurycja, mojego zaufanego szofera i bodyguarda w jednym, zwolniła tuż przed głównym wejściem do szpitala. Ruch karetek na czas mojego przyjazdu został wstrzymany, by tłum moich fanów mógł bez przeszkód wyczekiwać przybycia swojej ukochanej gwiazdy. Maurycjo tradycyjnie zrobił trzy okrążenia wokół szpitala drażniąc rozszalałych fanów. Moje planowane spóźnienie wynosiło dokładnie dwadzieścia dwie minuty. Na mój widok duża grupa histerycznie wrzeszczących, nastoletnich młodzieńców ruszyła w moim kierunku. Maurycjo staną między mną, a tą dziką bandą niczym potężna skała między falą tsunami, a brzegiem dziewiczej wyspy. Pomachałam wydepilowaną ręką i ruszyłam na spotkanie przy akompaniamencie skandujących fanów. W oknach szpitalnych machały do mnie kobiety, niektóre swoimi nowo narodzonymi dziećmi. Zatrzymałam się na moment, wysłałam kilka buziaków i zniknęłam za szklanymi drzwiami. Tutaj czekała na mnie Viola z @Przystanek Cięcie, która jako jedyna fryzjerka w kraju dostała ode mnie zezwolenie na dotykanie moich włosów. Viola szybko poprawiła przylizany kosmyk, tak by wyglądał na naturalnie niesforny. Weszłam do holu szpitalnego, gdzie długa kolejka lekarzy, pielęgniarek, personelu szpitalnego, chorych i zdrowiejących pacjentów wiła się w oczekiwaniu na moje autografy. Każdy pod pachą ściskał mój Optymizm. Spotkanie trwało ponad dwie godziny. Zdrętwiała mi ręka od autografów i usta od wydymania przy selfikach z fanami. Na szczęście długie godziny zabiegów na twarz i ciało, wykonanych przez Monikę w @Si Bella SPA sprawiły, że pomimo zmęczenia na moim obliczu nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. Presja była ogromna, odpowiedzialność za moich fanów również. Gdyby nie dyskretnie dolewany przez Maurycja szampan, nie wiem jak bym to zniosła. Niestety taka jest cena bogactwa i sławy…

Fot. Iwona Karolak
Fot. Iwona Karolak

Nagle silny ból w lewej nerce przeszył mnie na wylot. Zamrugałam. Otworzyłam ponownie oczy i ku mojemu zdumieniu ujrzałam mojego syna z zespołem Downa, Krystiana, gwałtownie wierzgającego pulchnymi kończynami w jakimś niepokojącym go koszmarze, którego nigdy nie będzie w stanie mi opowiedzieć, bo przecież nie mówi. Leżałam w moim łóżku bez baldachimu, za to z różowymi poduszkami. Długie palce porannego słońca rozchylały zasłony z Ikei. Głodny kot miauczał przeraźliwie. Zacisnęłam powieki w nadziei, że wrócę jeszcze na chwilę do Antonia i mojego szampana, którego smak nadal czułam w ustach… Gorączkowo zaczęłam zbierać myśli porozrzucane niczym części garderoby podczas dzikiego seksu. Zaraz, jakiego seksu? Jaki dzisiaj dzień tygodnia? Sobota? Nie, wtorek! Jezu, to dzisiaj! Dzisiaj Michał wychodzi ze szpitala, dzisiaj mam spotkanie autorskie w szpitalu położniczym, dzisiaj jadę na spotkanie z dyrektorką szkoły, do której chce się przenieść Michał, dzisiaj wyjeżdżam z Krystianem do Małego Gacna na szkolenie! Boże, jak ja to ogarnę… Która godzina?! Poderwałam się gwałtownie zrzucając z zagraconej szafki nocnej czerwony kalendarz z misternie utkanym grafikiem (ścieralnym długopisem, żeby łatwo było wprowadzać niezaplanowane zmiany). Zerknęłam na komórkę. Szósta rano. Ok, odpuszczę medytację, to się wyrobię. Dzieci zostają w domu, o siódmej trzydzieści przyjdzie opiekunka. Powinny iść do szkoły, ale wtedy bym nie dała rady dojechać z Nieporętu do centrum Warszawy, by o 8:30 pojawić się u Michała w szpitalu, zapisać go na rehabilitację, spotkać się z lekarzem i fizjoterapeutą i dojechać na spotkanie autorskie, które zaczyna się o 10:00. Trudno, dzisiaj nie pójdą do szkoły. To już koniec roku szkolnego, niczego nie stracą. Zwlekłam swoje zwłoki z łóżka i zrobiłam kawę. Rozpuszczalną, bo ekspres nawalił trzy miesiące temu, a ja do tej pory nie miałam czasu zająć się jego naprawą.

Wzięłam prysznic, popijając kawę na przemian z owsianką zrobiłam makijaż w wersji ekspresowej, czyli muśnięte oczy i mocne usta. W ten sposób mogłam dostosowywać mój wizerunek do zmieniających się okoliczności dnia. W szpitalu i na rehabilitacji lepiej nie gwiazdorzyć, ale na spotkanie autorskie wypada dorzucić jaki gwiazdorski akcent, którego łatwo będzie się pozbyć w drodze na spotkanie z dyrekcją nowej szkoły. Dorzuciłam różowe szpilki do torby z moimi książkami, którą zawsze wożę w bagażniku. 

Na nogi założyłam klapki. Lakier na paznokciach woła o pomoc, ale ja uciszam go butami z zakrytymi palcami, które zakładam na ważniejsze spotkania. Nie mam czasu na paznokcie. Dlaczego? Nie wiem. Chyba, jak na gwiazdę przystało, jestem leniwa, totalnie niezorganizowana, a moja osobista asystentka uciekła z moim managerem na Bali, zabierając całą moją gotówkę. Wracając do paznokci, to mam jeszcze jeden patent, ale proszę, nikomu nie mówcie, bo czar gwiazdy pryśnie… Otóż maluję je na bardzo modny i elegancki jasny beż. Nie widać odrostów:))) 

Ubrana w zwiewną, długą spódnicę w kolorze niemowlęcego różu i białą koszulę z wywiniętymi rękawami wyruszyłam po Michała. Chłopak miał focha. Jak na gwiazdorskie dziecko przystało był niezadowolony, że zamiast na wakacje, musi przez całe lato jeździć na rehabilitacje. To będą jego jedyne wyjścia przez kolejne dwa miesiące, bo po skomplikowanej operacji kolana, jest uziemiony. Michał strzelał więc fochem w każdego, od lekarza, poprzez rehabilitantkę, kończąc na mnie. Rehabilitacja się przedłużała, więc zostawiłam mu gotówkę na taksówkę i pognałam na Madalińskiego do moich fanów. Krążyłam wokół szpitala przez pół godziny zanim znalazłam miejsce. Niestety oddalone od mojego celu o jakieś półtora kilometra. Spojrzałam na szpilki w torbie, potem na moje klapki. Westchnęłam ciężko i szpilki zostawiłam w bagażniku. Potruchtałam do szpitala, osuszając moje oblicze chusteczką jednorazową, bo żar lał się z nieba. Wparowałam do holu, w którym zgromadzili się już wystawcy w ramach specjalnego wydarzenia dla młodych mam. Bez większego problemu odnalazłam dziewczyny z wydawnictwa @Edipresse Książki. – A gdzie mój Optymizm? – spytałam, bo nigdzie nie mogłam doszukać się mojego dzieła. – Nie dojechał, nie ma już w magazynie! – odparła Beata nieco zmieszana. – Dziewczyny zbierają po redakcji i mają przysłać kurierem. – Mam kilka egzemplarzy w samochodzie – uśmiechnęłam się triumfalnie, po czym uśmiech mi spadł, bo przypomniałam sobie gdzie ten samochód stoi i ile stopni jest dzisiaj na dworze. Beata poszła ze mną. Ona wzięła książki do torby, ja moje różowe szpilki. Jednak:)

Siedziałam  przez trzy godziny. Przyszły dwie mamy, książki kupiły. Po pół na głowę, czyli zarobiłam złotówkę i trzydzieści trzy grosze. Moja wyobraźnia zaczęła szaleć na myśl o tym co zrobię jak już sprzedam pierwszy milion egzemplarzy Optymizmu… Wokół kręcił się mały tłumek…organizatorów. Mam jak na lekarstwo. I to nie tylko na naszym stoisku, ale w ogóle. Bogu dzięki, bo jeśli to by była frekwencja wyłącznie na moim spotkaniu, to bym oddała laptopa, zmieniła nazwisko i wyprowadziła się na Saharę, gdzie nie dociera zasięg internetu i telefonu. Na szczęście na naszym stoisku było bardzo wesoło. Pomimo prażącego nas przez szklany dach słońca, my z dziewczynami z @Edipresse Książki bawiłyśmy się przednio i nic nie mogło popsuć nam optymistycznego nastroju. O 13:00 zmieniłam szpilki na klapki, zabrałam swoje książki. Zostawiłam cztery sztuki, które jak się później okazało sprzedały się! Wszystkie! Do miliona już blisko:)))) Wróciłam do samochodu, by wytrzeć cieknący po skroni pot, zetrzeć czerwoną szminkę,  przypudrować nos i ruszyć na spotkanie z dyrekcją do nowej szkoły Michała.

Byłam przed czasem. Usiadłam na krzesełku i obserwowałam uczniów. Podobało mi się. Weszłam do sekretariatu i zapytałam o Panią Dyrektor. Ma spotkanie. Trzeba poczekać. Czekałam. Razem ze mną czekali inni rodzice. Jak się okazało, umówieni na tą samą godzinę. Z tym, że ja, jak przystało na gwiazdę, zbyt długo czekać nie mogłam, bo musiałam wyruszać do Małego Gacna, a to około czterech godzin jazdy samochodem. Tym razem miał asystować mi Krystian, mój syn z zespołem Downa. Zaczęłam nerwowo zerkać na zegarek. Po 45 minutach napisałam maila do Pani Dyrektor i wyszłam. Musiałam wrócić do domu, spakować siebie i Krystiana. Wyjechaliśmy o szesnastej. Dotarliśmy po dwudziestej. Personel hotelowy był tak miły, że zostawił dla nas pierogi. Siedzieliśmy sobie na tarasie, machaliśmy nogami, jedliśmy odgrzewane pierogi, a komary jadły nas. Było cudownie. Pokój kolorowy i przestronny, łóżko wielkie, widok na rzekę boski. Bajka!

Krystian przytulił się słodko i zasnął. Przejrzałam materiały na jutrzejsze szkolenie, a potem zaczęłam pisać: “Zmysłowe muśnięcia aksamitnych płatków róż…”

Fot. Ja

Za mój gwiazdorski wizerunek jak ze snu odpowiadają:

O włosy faktycznie dba Wiola z Przystanek Cięcie. Dziękuję kochana, wiem, że zalegam z wizytą, ale rozumiesz chyba sama, życie gwiazdy… Przyjadę jak tylko się zorganizuję, czyli nie wiem kiedy:)))

O skórę na twarzy i nie tylko dba Monika z Si Bella SPA. Moniu, obiecałam, że będę pisać o tym jak fantastyczny jest Twój gabinet, o tym jak dbasz, jakie masz cudne zabiegi, ale ostatnio się obijam i nie piszę wcale, więc mam nadzieję, że wybaczysz.  Obiecuję, że niedługo zajrzę, bo u Ciebie każda  kobieta czuje się jak gwiazda.

Gwiazdorskie zdjęcia robi mi zawsze Iwonka Karolak. W jej obiektywie nawet jedząc kanapkę z burakiem wyglądam jak…gwiazda:))))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.