Krys i Kubuś Puchatek

Kubuś Puchatek – Czyli jak robimy z dziecka misia o bardzo małym rozumku

Myśl, myśl, myśl zwykł mawiać Kubuś Puchatek, gdy nie wiedział co robić. Zdarzało mu się to nazbyt często i jestem w stanie to zrozumieć, bo Kubuś Puchatek, jak na pluszowego misia przystało, nie miał serca ani duszy, a autor bajki obdarował go jedynie rozumkiem i to małym.

Zawsze zastanawiałam się dlaczego ta właśnie bajka zyskała tak wielką popularność i kolejne pokolenia dzieci są nią karmione. I w końcu do mnie dotarło. Relacje między Krzysiem, a Kubusiem Puchatkiem odzwierciedlają relacje pomiędzy klasycznym rodzicem i dzieckiem. Traktujemy nasze dzieci jak istoty o bardzo małym rozumku, a ich uczucia są dla nas mniej istotne niż zalecenia poradników, internetu, czy rejonowego pediatry. I tak kiedy nasze dziecię płacze, bo jest głodne, my patrzymy na zegarek i stwierdzamy, że nie minęły jeszcze dwie godziny od ostatniego karmienia, więc dziecię nie ma prawa być głodne. Zatem zabawiamy, huśtamy, wciskamy smoczek, zagłuszamy grzechotkami i czekamy kolejne piętnaście minut by dać naszemu potomkowi prawo do głodu.

Drugi wariant narzucania swojej woli naszemu dziecku, to wmawianie mu, że jest głodne. W tym wypadku troskliwy rodzic wyczytał w mądrym poradniku, że dzieci należy karmić na żądanie. Tak więc za każdym razem gdy dziecię zapłacze lecimy z butlą ciepłego mleczka i wciskamy biedakowi ile wlezie. Zwykle nie wchodzi zbyt dużo, bo to już 5 próba karmienia od rana, a jest dopiero dwunasta w południe. Zamartwiamy się, że nasz potomek jest marudnym niejadkiem, choć wygląda jak księżyc w pełni. Nie zadajemy sobie trudu, by usłyszeć i zrozumieć potrzeby naszego dziecka. Przecież może mieć mokro, albo guzik może go uwierać w udo, albo może chcieć się tylko poprzytulać do mamy. Troskliwa mama jednak troszczy się o swoje dziecko zgodnie z zaleceniami, więc każde kwilenie interpretuje jako sygnał do butli. A czego uczy się dziecko? Co myśli, a przede wszystkim co czuje? Rozważmy to. Gdy czuje się samotne, w końcu ma prawo, bo przez dziewięć miesięcy zamieszkiwało tuż pod sercem matki, a teraz leży samiusieńkie w łóżeczku, mama leci z butlą mleka i na siłę wciska plującemu malcowi przynajmniej te 30 ml. Co czuje maluszek? Rozczarowanie, odrzucenie, strach, wstręt, a co ty byś czuła droga mamo, gdybyś chciała przytulić się do ukochanej osoby, a ta w zamian wciskałaby Ci kremówkę z bitą śmietaną nie zważając na Twoje protesty. Może byś krzyczała, wierzgała, machała rękami, albo wymiotowała ową kremówką. Dziecko robi dokładnie to samo. My rodzice w naszej aroganckiej dorosłości odmawiamy naszym dzieciom prawa do wyrażania swoich uczuć. Etykietujemy je jako trudne, płaczliwe, marudne, upierdliwe, nieznośne … i na takie właśnie wyrastają. Dzieci szybko się uczą i już wiedzą, że nie mogą liczyć na nasze zrozumienie, na empatię i poszanowanie ich uczuć. Wtedy uczą się myśleć. Myślą sobie: jest mi źle, czuję się samotna, odrzucona, to może zjem kremówkę, bo przecież i tak mnie nikt nie przytuli. Stają się samodzielne i niezależne, a my jesteśmy z nich tacy dumni. Myślą, więc potrafią sobie poradzić z każdym uczuciem, tfu, problemem, bo uczucia, to same problemy. Lepiej nie czuć. Lepiej serce zastąpić rozumem i żyć według zasady myśl, myśl, myśl zanim coś zrobisz.

I tak dzieci dokonują kolejnych wyborów wg wpojonej im przez nas od maleńkiego zasady. Idą do szkoły, którą rodzice, po wielu przemyśleniach, dla nich wybrali. Uczą się rzeczy, które ich wcale nie interesują wg zasady czarno-białej. Dobre stopnie = dobre relacje z rodzicami, złe stopnie = złe relacje z rodzicami. Dobre relacje z rodzicami =  prezenty, nagrody, i komputer w niedzielę, złe relacje = szlaban na komputer i karcąca mina, wrzaski, odebrane kieszonkowe, słowem nie warto. To nic nie szkodzi, że młodzieniec nie potrafi przebiec 50 m, ani wcelować piłką do bramki. Rodzice wymyślili, że najlepsza dla niego będzie szkoła sportowa. Brawo! No i szlag trafia artystyczną duszę chłopaka, który zamiast kopać piłkę woli rysować. No ale to niemęskie, kopanie jest męskie. A jak nie wychodzi, to najlepiej zapisać biedaka na dodatkowe zajęcia z piłki nożnej po szkole.

Dysponujemy jeszcze wieloma metodami by oduczyć nasze Kubusie Puchatki czucia i nauczyć myślenia, bo sami tak funkcjonujemy. Słuchamy specjalistów w prawie każdej dziedzinie życia naszych dzieci i fanatycznie je praktykujemy, bo sami jesteśmy pozbawieni czucia, czyli naturalnego instynktu rodzicielskiego. Problem zaczyna się, gdy mamy specjalistów o skrajnie różnych poglądach. Dodatkowo wszyscy specjaliści głoszący wykluczające się opinie są bardzo zacni i uczeni, a mama głupia, bo szuka rozwiązania tej zagadki w kompetencjach i stopniu wyuczenia owych doradców, a nie we własnym instynkcie matki. I tu mnie olśniło. Jesteśmy bandą matołów od dnia narodzin, pozbawianych instynktu samozachowawczego. Kiedy małe dziecko walnie się tak, że widzi gwiazdy, mamusia całuje i mówi: nie płacz, to przecież już nie boli. Dziecko sobie myśli: jak to nie boli, przecież nap… mnie jak skurczybyk, ale skoro mama powiedziała, że nie boli… Widać to co czuję nie jest tym co czuję, więc nie powinienem tego czuć. Innymi słowy uczymy nasze dzieci wyzbywać się wszelkiego czucia od kołyski, zastępując je wytycznymi z internetu i od autorytetów. Nic dziwnego, że nie wiemy jak leczyć nasze dzieci i z byle czym lecimy do lekarza.

Otóż to samo dotyczy żywienia. Przemysł mleczarski wbił nam do głowy, że od mleka dzieci rosną. Matka ma mleko przez rok, może dwa i wystarczy. Mleko krowie wcale nie jest dla naszych dzieci takie dobre, ale w kwestii żywienia jesteśmy odsyłani do tabel, które zwykle są opatrzone logo któregoś z producentów mleka dla dzieci. Tam dowiadujemy się ile posiłków nasze dzieci powinny jeść, co powinny one zawierać i w jakiej ilości. I biada ci wyrodna matko, jeśli twoje dziecko postanowi jeść inaczej. Otóż wtedy będziesz musiała skoncentrować wszystkie twoje siły, całą wiedzę i kreatywność, by nakłonić niesforne dziecko do spożywania wg tabeli. Zastanawiam się gdzie są tabele wg których żywią swoje młode krowy, kozy czy gęsi. Kto im mówi jakie posiłki i w jakim wieku ich młode powinny spożywać. O, chyba instynkt. Ale my ludzie jesteśmy “naczelnymi”. Mamy więc tabele i specjalistów zamiast instynktu. Każda krowa, koza, albo gęś wie jak karmić swoje dzieci, jakie ziółka i im dać kiedy boli brzuszek i jak wylizać gdy nie mogą zrobić kupki. My musimy wzywać specjalistę. A jeśli specjalista jest na urlopie, internet nie działa, a tabelkę zjadł pies? Panika. Nie wiemy jak nakarmić swoje młode. To nas niestety plasuje daleko za krową, kozą i gęsią na drabinie ewolucji. Może i mamy lepsze zwoje mózgowe niż większość stworzeń na tej ziemi, ale z pewnością używamy ich do niewłaściwych celów. Zgodnie z metodą myśl, myśl, myśl koncentrujemy się na tym gdzie, u kogo i w jaki sposób zdobyć niezbędną nam wiedzę do rozwiązania problemów naszego dziecka. Zabiliśmy nasz instynkt samozachowawczy i jesteśmy zmuszeni pytać specjalistów o wszystko, począwszy od konsystencji kupki, a skończywszy na lekach. Dodatkowo jesteśmy z tego dumni i mamy czelność wywyższać się ponad wszelkie stworzenie. No cóż, ja wybieram drogę krowy, kozy i gęsi. Bacznie obserwuje moje dzieci, i staram się wyczuć co one czują. I już wiem, że jeśli dziecko ulewa po mleku krowim, to zamiast podawać mu leki antyrefluksowe, wystarczy zmienić dietę na bezmleczną. Jeśli jestem nieprzytomnie śpiąca, bo od wielu miesięcy nie przespałam w całości ani jednej nocy, to nie ma po co zapisywać się do lekarza. Wystarczy się wyspać. I pomyśleć, że to odkrycie zajęło mi 40 lat. A taka krowa wie już od urodzenia. Chylę przed nią moje naczelne czoło.

Dlaczego my rodzice nie zadajemy sobie trudu by poznać uczucia naszych dzieci? Czy może dlatego, że od małego byliśmy pozbawiani prawa do naszych własnych uczuć i dzisiaj robimy to samo naszym dzieciom, wierząc w to, że dzięki szczegółowo zaplanowanej ścieżce edukacyjnej, specjalnej diecie i skrupulatnie dobranym kolegom nasze dziecko odniesie prawdziwy sukces w życiu. Na czym polega prawdziwy sukces? Czy sukcesem jest stanowisko, samochód, reflektory, dom, hotele i prywatne szkoły? Tak długo jak będziemy wmawiali naszym dzieciom, żeby tak myślały, będziemy produkowali zastępy nieszczęśliwych, sfrustrowanych młodych gniewnych, którzy dla takiego właśnie sukcesu sprzedają serca, dusze i ciała. Kierując się jedynie rozumem, ignorują słabe sygnały sprzeciwu ze strony zagłuszonego serca, obolałej duszy i wykorzystanego ciała. Kliniki psychiatryczne zapełniają się zastępami młodych ludzi, którzy takie sygnały traktują jak chorobę i są skłonni przyjąć każdą pigułkę, by je zagłuszyć.

W piątki wieczorem knajpy zapełniają się ludźmi sukcesu, którzy chyba z wielkiej radości piją by do poniedziałku zapomnieć o swoim sukcesie i zagłuszając alkoholem umysł, robią to co dyktuje im serce. Bycie sobą bywa jednak tak nieznośne, że lepiej mieć alibi alkoholika i w poniedziałek już nie pamiętać. Wtedy można spokojnie wrócić do schematu myśl, myśl, myśl i z wyrachowaniem kalkulować każdy kolejny krok na drodze do iluzorycznego szczęścia.

Nadal lubię żółtego misia w czerwonym kubraczku, jednak wolę, by moje dzieci kierowały się w życiu przede wszystkim sercem. Gdy któreś z nich przychodzi do mnie z pytaniem, nie daję gotowej odpowiedzi, nie pytam “A jak myślisz?”. Pytam “A jak czujesz?”

2 thoughts on “Kubuś Puchatek – Czyli jak robimy z dziecka misia o bardzo małym rozumku

  1. Słuchać swojego instynktu matki, słuchać dzieci – to jest coś, co usiłuję przepchnąć i w swoim życiu (mnie też nauczono myślenia – głównie o tym, jaka to jestem do niczego), i w życiu swoich znajomych. Moje dzieci nigdy nie były wożone na lekcje baletu czy fortepianu, nie kopią piłki na zajęciach klubu sportowego, nie oglądają każdej nowej bajki w kinie, nie miały klasowych urodzin w McDonalds czy innej aktualnie modnej baby-cafe, mają co prawda Lego, Barbie czy Monsterki, ale w rozsądnych ilościach, jedzą tyle, ile zechcą i to, co chcą (no, w granicach normy 🙂 Nie pozwalam zanadto się obżerać ani też głodzić), zawsze mogły jeść słodycze (kontrolowane ilości, to prawda) i kabanosy, nabijają sobie siniaki (ale zawsze chcę wiedzieć, jak i dlaczego to się stało), nigdy im nie powiedziałam, że pobieranie krwi wcale nie będzie bolało. I co? I w oczach większości swoich znajomych (rodziny zresztą też) jestem wyrodną matką. No bo jak mogę pozwolić dwulatce wejść na drabinkę lub samodzielnie zjeżdżać ze zjeżdżalni? Jak można pozwolić trzylatkowi wejść do wody po szyję? Pozwolić nabić sobie guza? Jak można nie posłać dziecka na dodatkowy angielski? Przecież to dla jego dobra, kiedyś mi za to podziękuje. I tak przez lata całe. Teraz dzieciaki już podrosły – dwanaście i dziesięć lat. Cały czas uczę się być mamą. Smutne jest to, że cały czas w opozycji do mojej mamy i jej pokolenia. Ciagle słyszę, że zbyt lekko je ubieram, rozpieszczam, źle karmię, pozwalam na zbyt wiele – zobaczysz, będziesz tego żałować, ja ci to mówię. I ciągle nie mogę się nadziwić i zrozumieć, jak to się stało, że psujemy dzieciństwo naszym dzieciakom. W sieci często widzi się ckliwe teksty i zdjęcia typu “Jakie wspaniałe mieliśmy dzieciństwo w czasach PRLu”. Czyżby? Jeśli naprawdę byłlo takie wspaniałe, pełne wolności, takie naturalne, nikt nas nie pilnował, mogliśmy robić nawet niebezpieczne rzeczy, to dlaczego odmawiamy tego naszym dzieciom? Dlaczego katujemy je coraz to nowymi dietami, zapisujemy na te wszystkie bezsensowne zajęcia pozalekcyjne (czy dorosły, pracujący w korpo czy gdziekolwiek człowiek ma ochotę na jakieś kółka plastyczne, baseny, gitary, fortepiany czy dodatkowy język po pracy? Śmiem wątpić.), po jednym dniu kataru biegniemy do poradni zrobić testy alergiczne, non stop siedzimy w e-dzienniku, nie pozwalamy pobawić się z kolegą czy koleżanką, bo to strata czasu, jeśli pozwalamy jeździć rowerem, to tylko markowym i w kasku – i kontrolujemy, kontrolujemy, kontrolujemy. Wszystko im narzucamy – jedzenie, napoje, ubrania, przyjaźnie, szkoły, prezenty, obozy czy półkolonie. Jeśli protestują, my krzyczymy głośniej: “Musisz, kiedyś mi za to podziękujesz!”. Ja staram się tego nie robić i dlatego jestem odbierana jako wręcz patologiczna matka. No bo co to za matka, która nie wie, że dzieciak ma w tym tygodniu sprawdzian (dowiem się po, jak przyniesie ocenę do podpisu) albo co było zadane (nie wiem, skończyłam szkołę dawno temu, nie zamierzam do niej wracać). Staram się nuczyć moje dzieciaki myślenia, bo ono wcale nie jest takie złe – ale nie tylko tego prawdziwego myślenia. Staram się, by myślały też o innych, by myślały (a raczej wiedziały), że mogą liczyć i na siebie, i na nas, by myślały o sobie dobrze – że mogą wiele, ale nie wszystko, bo istnieją też ograniczenia (krowa nie zaśpiewa, choćby i bardzo chciała, a kanarek nie wykopie nory w ziemi – cóż, natura). To trudne, bo ten głos z dzieciństwa – jesteś do niczego, niczego nie potrafisz, wszystko muszę robić za ciebie, nikt cię nie lubi, do niczego w życiu nie dojdziesz – zawsze siedzi w tyle głowy i sączy się wprost do mózgu.
    Może to nie całkiem na temat – to, o czym teraz piszę, ale tak mnie jakoś naszło. Faktycznie robimy z dzieci takie miśki – nie myśl tyle, nie biegaj, nie dźwigaj, nie dotykaj, zostaw to, mama/tata zrobi – a potem mamy do nich pretensje, że nieżyciowe, niezdarne, niezaradne. I ładujemy trzydziestolatkom kasę na utrzymanie ich domów i ich dzieci. Błędne koło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.