Wysprzątałam wszystkie szafki, szafę z ubraniami i pod umywalką. Szafy dzieci, wstawiłam nową szafę na to, co zostało po moim sprzątaniu, a przy drzwiach stoi to, czego muszę się jeszcze pozbyć. Usunęłam zbędne pliki z komputera i apki z komórki, czyszcząc pamięć obu urządzeń, a przy tym i swoją. Nie oszczędziłam nawet samochodu (co mu na dobre wyszło). To sprzątanie zaczęło się jakiś czas temu. Chyba dlatego wiedziałam, że coś się kończy.
Zawsze tak miałam. Kiedy zaczęłam wielkie sprzątanie trzy lata temu, poleciały tony ciuchów. Koleżanki obdarowane torbami fatałaszków, kosmetyków i akcesoriów kuchennych wyjeżdżały samochodami wypakowanymi po dach. Zrobiłam nawet giveaway party. Przy lampce wina łatwiej się rozdaje to, “w co jeszcze kiedyś się wcisnę”. Dwie garderoby oraz niezliczone ilości szafek i schowków zredukowałam do jednej szafy (tej słynnej sieci sklepowej;), ale było w niej ciasno.
Tym razem znowu energia końca trafiła moje przynależności. Kolejne torby (tej znanej sieci sklepowej, więc dość pojemne;) opuściły mnie na zawsze. Wraz z nimi pozwoliłam odejść niespełnionym nadziejom (na schudnięcie również), odkładanym na później żalom (o to, że niby tak dobrze pasuje, a jednak nosić nie mogę) i złości (że kiedyś było mi tak drogie, a teraz straciło swą wartość). Rozczarowanie niedopasowanym kompletem, który kiedyś pasował jak ulał wrzuciłam do torby (innej sieci sklepowej). W mojej szafie przejaśniało, w głowie też. Serce jeszcze się buntuje, bo przywiązało się bezsensownie do tego, co kiedyś miało tyle sensu.
Przeczytałam, że w domu należy zostawić tylko to, co sprawia radość, jest potrzebne lub kompletnie zbędne, ale żyć bez tego się nie da. Zostały więc anioły, kilka książek, które wytyczały mi drogę i do których chętnie wracam, trampki, które prałam jakieś sto razy i zdarłam im podeszwy przenosząc góry (na szczęście nadal pasują:), notesy i notatniki, które uwielbiam zapisywać średnio zatemperowanym ołówkiem, trochę płyt CD, których już nie słucham, ale żyć bez nich się nie da, dwie maskotki, błyskotki i jedne szpilki (na wszelki wypadek;)
Lubię to smutne sprzątanie, pełne skupienia. Jest w nim coś optymistycznego, coś co bardziej z początkiem niż końcem się kojarzy. Coś co napawa nadzieją i wiarą, że tym razem sobie nie zaśmiecę, że dobiorę inaczej, bo niby zmądrzałam. Głupia to nadzieją, ale co tam, pozwala cieszyć się jak głupia. Zawsze twierdziłam, że smutek do szczęścia jest potrzebny i jeśli tak, to szczęście jest nieuniknione. Ale najpierw muszę skończyć to kończenie. Posegregować, ponazywać, poustawiać w innej kolejności. Tak żeby było mi lepiej, łatwiej, wygodniej i przyjemniej zaczynać.
Rozumiem Cię całym sercem, mam tak samo. W moim przypadku to chyba rodzinne. Moja mama jak jest smutna też robi wielkie porządki w szafie, segreguje ciuchy, biżuterię. Ja lubię sprzątać przy muzyce, na prawdę mnie to uspokaja i relaksuje, a jak już w końcu skończę to odczuwam wewnętrzną satysfakcję.
pozdrawiam serdecznie
Może i u mnie pora na porządki?
Jeśli tak czujesz, to pewnie tak. Nie trzeba jednak od razu robić rewolucji i wyrzucać całej zawartości życia. Można zacząć stopniowo, po trochu, aż do skutku:)