…a obiektem moich westchnień jest…Ljubljana! Roma(n) się obraził, strzelił focha urażony i wycofał zaproszenie. Mam nadzieję, że nie na długo, bo nadal mam do niego ogromną słabość.
Co roku, na przełomie kwietnia i maja latałam do Rzymu. Roma! – kocham to miasto, schodziłam je wzdłuż i wszerz. Kocham piękne uliczki, cudowne jedzenie, przystojnych Włochów i wykwintne Włoszki. Kocham ich język, który brzmi jak poezja śpiewana, ale w tym roku zdradziłam! Zdradziłam Romana, bo uwiodła mnie Ljubljana (to musi być miłość, bo wierszem zaczynam pisać). Usprawiedliwia mnie tylko tyle, że ten Roman fundować przelotów nie chciał, a na FRU.pl ich cena rosła niczym temperatura podczas grypy i jak w końcu chciałam wcisnąć enter, to przekroczyła akceptowalny dla mnie poziom. Ale wszystko dzieje się po coś. W tym właśnie momencie odezwała się moja koleżanka Asia z Ljubljany i rzuciła hasło: przyjeżdżajcie na długi weekend. No to ja FRU na www i bilety kupiłam, bo kosztowały połowę tych co do Rzymu:)
– Gdzie w końcu lecimy – zapytał Aleks głosem malkontenta. On jest w cudownym wieku, kiedy z założenia należy wszystko negować.
– Do Ljubljany – odparłam rozpromieniona.
– A gdzie to jest? – spytał malkontent z nutką zainteresowania w głosie.
– To jest… Nie wiem – odparłam zawstydzona i zwróciłam się do wujka Googla o pomoc.
– Słowenia – odparłam przemądrzałym tonem.
– A ta Słowenia, to niby gdzie? – drążył malkontent. Znowu nie wiedziałam i Googla dopytałam.
Mapkę ujrzałam i własnym oczom wierzyć nie chciałam, bo oto pępek Europy mi się objawił. Republika Słowenii – państwo położone w Europie Środkowej nad morzem Adriatyckim, graniczy od zachodu z Włochami, od północy z Austrią, od wschodu z Węgrami oraz od południa z Chorwacją.(Wikipedia)
Dwugodzinny lot pierdziawką o nazwie Bombardier (raczej kiepsko mi się kojarzy), której silniki ze śmigiełkami przyczepione są na patykach do kadłubka i lecą praktycznie obok samolotu, do moich ulubionych nie należał, ale ja z lotami mam różnie, więc te wrażenia możemy olać. Moje kochane dzieciaki za to okazały się wzorowymi globetrotterami pod każdym względem. Zdyscyplinowani na lotnisku, wiedzieli dokładnie do czego służą rynienki i co trzeba do nich wrzucić. Krystian nawet buty chciał zdejmować, bo ja moje musiałam. Na lotnisku skorzystali z placu zabaw ITAKI i odegrali “Wlazł kotek na płotek” na 4 ręce na fortepianie Chopina. Nie wiem czy Chopin był zachwycony, ja byłam. Zaraz po zajęciu miejsc w samolocie zapięli pasy, otworzyli magazyn pokładowy i zaczęli zamawiać napoje i smakołyki niczym z karty dań w najlepszej restauracji. Czytali prasę tak jak reszta pasażerów, ja akurat czytałam Wysokie Obcasy, pochłonięta wywiadem z pewną blogerką:)

Z lotu ptaka widziałam jak szybujemy nad Alpami, których wierzchołki pokryte są jeszcze śniegiem. Wylądowaliśmy w pełnym słońcu, na niedużym lotnisku. Słońce, góry, śnieg i zieleń przywitały nas razem z taksówkarzem, który biegle władał angielskim. Cała Słowenia mówi perfekcyjnie po angielsku, więc znajomość słoweńskiego nie jest potrzebna.
Krystian wdrapuje się na 1220m
Góra KUM w paśmie Sava Hills, koło miejscowości Dobovec jest oddalona od Ljubljany 45 minut samochodem. Jechaliśmy podziwiając widoki rodzącej się do życia przyrody, przykrytej tu i ówdzie pacynami śniegu. Słońce grzało, a śnieg leżał. Pasowało ulepić bałwana, ale ruszyliśmy w górę, bo brzuszki nam marsza grały, a na szczycie góry czekała obiecana nagroda, czyli słoweńskie żarcie. Zastanawiałam się w którym momencie Krystian się zatnie i będę musiała dźwigać go na plecach. Tymczasem to ja potrzebowałam wsparcia, żeby Krystiana dogonić. Okazał się małym, dzielnym piechurem, przewodnikiem stada, który niestrudzenie piął się w górę podczas gdy ja z trudem dotrzymywałam mu kroku. Jak widać codzienne uganianie się za dziećmi nie przygotowuje do wspinaczek górskich. W jaki sposób on się przygotował, nie wiem. Ada dreptała z koleżanką Polą, z którą kochały się i kłóciły na przemian, bo obie posiadają podobnie silne charakterki i są w podobnym wieku. Aleks kroczył dzielnie, i wyglądało na to, że tylko ja walczę z zadyszką.
Ale naprawdę dech w piersiach zapierały widoki. To chyba jednak ich wina, a nie braku kondycji;) Było cudnie, smacznie i wesoło. Wróciliśmy wykończeni i padliśmy na poduszki, bo rano czekała nas kolejna wycieczka.

Jestem winną dziewczynką
Uwielbiam wino. Żadnym znawcą, ani degustatorem nie jestem, ale mam zdecydowane preferencje. Czerwonego nie lubię, bo robi mi się od niego czerwony nos, a to dobrze wygląda tylko u Rudolfa. Lubię białe i różowe, wytrawne o pełnym smaku i aromacie owoców i słońca. Asia nazwała to miejsce Małą Toskanią, odległą od Ljubljany godzinkę i piętnaście minut jazdy samochodem. W Toskanii jeszcze nie byłam, ale jeśli wygląda ona jak rejon Goriska Brda, to z pewnością będę:) Winnice, winnice i jeszcze raz winnice, jak okiem sięgnąć, na wszystkich wzgórzach. Pięknie, bajecznie i przepysznie było u Pani Kabajowej, w winnicy Kabaj-Morel. Dzieciaki opychały się pieczonym mięsem, a ja raczyłam różowym winem:) Brakowało tylko słońca, które akurat tego dnia zawiodło. Nie zawiodły dobre humory i siły na kolejny spacer, tym razem wśród winnic.

A jednak Włochy
Półtorej godziny samochodem i naszym oczom ukazał się Adriatyk. Ostatni raz widziałam go jako 10-letnia dziewczynka. Pamiętam jego turkusowy kolor, kamieniste plaże i góry spełzające prosto w jego ramiona. Pamiętam jak łowiłam rozgwiazdy i jeżowce, podziwiałam bajkowy podwodny świat. Pamiętam pierwszą w życiu ośmiornicę, którą nawet zjedliśmy, choć przypominała w smaku dętkę rowerową:) Wtedy była to Jugosławia, dzisiaj Chorwacja. Gdybym chciała ponownie odwiedzić Dubrownik, musielibyśmy jechać 7 godzin (tyle latem jedzie się z Warszawy nad nasze morze). Pojechaliśmy więc do Triestu, który jest włoski i leży nad Adriatykiem. Cudowna promenada nad samym morzem i dziewczynki kłócące się o zieloną hulajnogę (ponoć szybsza). Krystian, mały dzielny wędrownik, który niestrudzenie pokonywał wszystkie odległości. Aleks, który pod wpływem promieni słonecznych stracił focha. Do tego wspaniali przyjaciele, pyszne jedzenie i orzeźwiające lody. Czujecie klimat? Zamek Castello di Miramare zainteresował tylko Krystiana. Nikt inny nie miał ochoty go zwiedzać, więc biedak został przegłosowany i poszliśmy do parku. Było ciepło, cudownie leniwie, bajkowo. Dziewczyny w końcu ustaliły harmonogram jazd na zielonej hulajnodze, a ja chciałam położyć się w słońcu i wygrzewać niczym jaszczurka na wiosnę.

Babskie blablanie
– Musimy znaleźć czas na ploty – zdecydowała Asia. Faktycznie przy piątce dzieci czasu na babskie blablanie było mało, nie, wcale go nie było:) Wstałyśmy rano, zostawiłyśmy dzieciaki pod opieką Babci Marysi i uciekłyśmy na rowerach do “centrum”. Boże, jaka ja jestem Ci Asiu wdzięczna za tę wycieczkę! Raz – nie jeździłam na rowerze od stu lat, a teraz właśnie zreanimowałam mój i będę jeździć. Dwa – ta przecudna włoskopodobna uliczka mnie urzekła, te ławeczki pomalowane na biało, kwiaty… jak, chce się żyć!

Kawa! Ze śniadaniem w restauracji Le Petit Cafe. Cieplutko nie tylko na skórze, ale i w sercu. Przy babskim blablaniu kawa zawsze lepiej smakuje:) Byłam tak rozanielona, że nawet podzieliłam się moim quichem z wróblami, a muszę zaznaczyć, że quichem i creme brulee zwykle się nie dzielę. Wracając wstąpiłyśmy na targ po rybkę i warzywa na kolację.

Resztę dnia przespacerowaliśmy z dziećmi po Ljubljanie, która jest taka malutka, że można ją przejść nawet na małych nóżkach. Wędrowaliśmy wzdłuż rzeki Ljubljanicy, po której pływały kajaki i małe stateczki. Starówka czarowała piękną architekturą, kafejkami i sklepem z zabawkami. Czworo dzieci (Aleks został w domu przyspawany do wifi) wparowało do maleńkiego sklepiku. Widziałam przerażenie w oczach sprzedawczyni, więc czułam się w obowiązku jednak coś zakupić. Kupiłam jakiegoś dziwacznego plastelino-modelino-gluta, który pozwolił nam spkojnie zjeść lody, gdy dziewcznynki lepiły sobie z niego…bieliznę:) Kobietki…

A gdzie nasz samolot?!
Środa rano wylot… I tu niespodzianka. Nasz lot został odwołany! O ósmej dostałam smsa od FRU, z prośbą o pilny kontakt. Lot odwołany, kolejny bezpośredni w piątek. Przesiadkowy wieczorem przez Wiedeń. Ja nie chcę przesiadkowego! Ja chcę wsiąść do tej pierdziawki i wysiąść na Okęciu! No ale do piątku czekać nie mogłam. Dobrze, niech będzie przez Wiedeń. Czekam na bilety i nic. Dzwonię. Przez Wiedeń się nie da, bo zabrakło miejsc. Przez Pragę. Niech już będzie i przez Pragę, w sumie co za różnica. Ano jednak była i to zasadnicza. Otóż ta różnica to toaleta. Tak, toaleta. Czesi to bardzo mądry i przewidujący naród, jak się okazało. Bo gdy ja głaskałam z czułością Krecika w lotniskowym sklepie z pamiątkami, sprzedawczyni popukała mnie w ramię i wskazała miejsce, gdzie przed chwilą stała Ada. Ady już nie było, za to była wielka kałuża. A przed chwilą pytałam, czy chce do toalety… W plecaku miałam zmianę odzieży na co najmniej trzy takie wypadki, więc głowa mnie nie rozbolała. Rozbolała dopiero, gdy okazało się, że kałuża to nie wszystko i Ada nadaje się do kąpieli od pasa do kostek. Gdzie? Jak? No i tu właśnie chylę czoła przed Czechami. Nie wierzyłam własnym oczom! W publicznej toalecie jest kabina z kibelkiem, umywalką i bidetem! Tadaaa! Teraz chyba zawsze będę latać przez Pragę:)
Dotarliśmy do domu przed północą. Zmęczeni, ale zadowoleni. Moje kochane dzieciaki zniosły całą tę podróż bardzo dobrze. Krystian jak zwykle pokazał, że jego zespół Downa w niczym nie przeszkadza, a podróżowane to chyba jego pasja. Robił dzielnie zdjęcia, rysował i czytał Belli książeczki, zaliczając przy tym zajęcia z dogoterapii. Ada, mała wariatka, ciekawa wszystkiego, towarzyska i odważna bez wstydu zagadywała po angielsku. Aleks, nawet przez chwilę zrezygnował z focha, pod warunkiem, że nie musiał rezygnować z wifi:) Słowenia okazała się nieznanym rajem, do którego jeszcze wrócimy, bo zostały nam do zwiedzenia jaskinie i zamki, wycieczka do Dubrownika i na narty. Dziękuję Asiu i Andrzeju za cudowny weekend, babci Marysi dziękuję za naleśniki, które co rano czekały na budzące się głodomory, a Poli i Zuzi za wspaniałe towarzystwo. Było nas dużo, było głośno i wesoło. Dziękuję i do zobaczenia!

Pocztówki z wycieczki
Lotnisko Fryderyka Chopina, Warszawa
Góra KUM
Mała Toskania


Winoteka Brda
Triest, Włochy
Ljubljana, Słowenia
No proszę, a ja właśnie w Ljubljanie spędziłam cały wczorajszy wieczór:-) Pozdrawiam ze Słowenii, gdzie mieszkam. Następnym razem polecam wypad do Pirana. Będzie okazja, żeby znowu się zakochać!