“Wysoki Sądzie, masz prawo pozostawić mi kajdanki na sercu… Pytam jednak gdzie byłeś gdy w związek małżeński wchodziłam? Dlaczego wtedy nikt nie kazał mi składać wielostronicowego podania o zezwolenie na małżeństwo?
Dlaczego nie powołałeś świadków, których należało przesłuchać, by stwierdzić, czy do małżeństwa się nadajemy. Dlaczego nie dumałeś nad naszym stanem psychicznym i emocjonalnym, nie wysłałeś na badania i testy? Jeśli wtedy gówno cię interesowały nasze predyspozycje do zawarcia związku małżeńskiego, to jakim prawem teraz masz decydować czy wolno mi ten związek opuścić? I masz jeszcze czelność szukać winnych?! Wytykać palcem, osądzać i karać?!”
Dziwny mam ten początek roku. Wszyscy nagle się rozchodzą, rozwodzą, rozstają, zdradzają i pytają: a co jeśli do katastrofy już doszło? Dlaczego? Za co? I co wtedy, mądralo jedna!?
Kiedy jest potrzeba, nie ma miłości!
Pobieramy się z miłości. Przynajmniej tak nam się wydaje. Spotykamy kogoś, kto jest odpowiedzią na naszą aktualną potrzebę. Jesteśmy akurat samotni, a tu ktoś chce spędzać z nami czas i zakochujemy się na zabój. Patrząc w lustro wykrzywiamy się w pogardzie, a tu nagle jakiś ktoś prawi nam komplementy i…gotowe, wpadasz jak śliwka w kompot. Boisz się byłego, ciemności, samotności, albo biedy, a tu rycerz na białym koniu ratuje cię z opresji i … kochasz od pierwszego wejrzenia. Nic z tego. Miłość oparta na potrzebie ma niewielkie szanse na przetrwanie. To kiedy zniknie zależy wyłącznie od tego jak szybko uporasz się ze swoim problemem. Jeśli przestaniesz się bać, staniesz na własnych nogach i poczujesz się atrakcyjnym i wartościowym człowiekiem, potrzeba, którą ukochany zaspokajał zniknie. Zniknie też miłość. Twój rycerz w lśniącej zbroi stanie bezradny, skrzywdzony i upokorzony, bo jak to?! Przecież on nadal chce cię ratować. To dawało mu poczucie spełnienia, miarę wartości, było wyznacznikiem jego męskości. A ty nagle już nie potrzebujesz?! Jak to?
Tylko dwoje zdrowych, pełnowartościowych, spełnionych, szanujących i kochających siebie samych ludzi może stworzyć zdrowy związek. Drugiej osobie jesteśmy zdolni dać tylko to co sami posiadamy. Często słyszę: “nie wymagam od niego/niej więcej niż od siebie.” O, a czy nie wymagasz zbyt dużo od siebie? No więc od siebie zacznij. Jeśli nie kochasz i nie szanujesz siebie, to jak masz kochać i szanować kogokolwiek innego? Jeśli masz wygórowane oczekiwania wobec siebie, jesteś perfekcjonistą do kwadratu, królem kontroli, to tylko to będziesz w stanie ofiarować drugiej osobie, a to nie miłość…
Tak wiele uczuć i potrzeb nazywamy miłością, że mam wrażenie, że w tym cały problem leży. Nie mamy zielonego pojęcia co to ta cholerna miłość jest. I tu wracamy na ścieżkę do wnętrza siebie. By miłość podarować, musimy ją najpierw sami w sobie odnaleźć.
Miłość jest bezwarunkowa. Nie stawia warunków typu: będę cię kochać jeśli ze mną będziesz, a jak nie to…to już ty zobaczysz co wtedy!
Miłość jest wolnością. Nie zakłada kajdanek na serce, kagańca na usta i obroży elektrycznej z lokalizatorem, nie przykuwa do kaloryfera, nie sprawdza maili, ani komórek, nie inwigiluje, nie śledzi, nie szpera. Jeśli kochasz i chcesz (a nie musisz) ze mną być, to każdego dnia oboje możemy pracować nad tym, byśmy razem byli szczęśliwi. To wybór, a nie przymus.
Miłość to akceptacja. Akceptuję twoją przeszłość, akceptuję to kim jesteś dzisiaj i akceptuję fakt, że jutro już tą osobą nie będziesz. Jeśli już nie kochasz, akceptuję to, choć boli jak cholera, i pozwalam odejść szanując Twoją decyzję.
Miłość to szacunek. Jeśli już Cię nie kocham miłością damsko-męską i nie chcę z Tobą dzielić łoża ani życia, to nadal kocham Cię i szanuję jako człowieka. Odejdę robiąc miejsce dla kogoś, kto Cię pokocha tak jak ja nie potrafię.
A my mylimy akt małżeństwa z aktem własności, a akt miłosny staje się aktem posiadania. To ostateczna forma znaczenia terytorium, ostatnie stadium wędrującej ławeczki.
Co więc ma zrobić człowiek, który już nie kocha lub nie jest kochany? Zgodnie z przysięgą pozostaje mu tylko … śmierć. Nic dziwnego, że nieszczęśliwi małżonkowie zaczynają chorować. Ich niekochane organizmy rezygnują z życia bez miłości i powoli, ale skutecznie odchodzą, by dorobić się wzniosłej dedykacji na nagrobku: “Wiernej żonie/wiernemu mężowi, kochający mąż/żona.”
Będę powtarzać bez końca, że człowiek potrzebuje do życia jedzenia, picia, powietrza i…miłości. Każdy człowiek potrzebuje być kochany, dotykany i przytulany. Dlaczego to jest tematem tabu? Człowiek głodzony, gdy ukradnie kawałek chleba jest traktowany przez społeczeństwo z większą wyrozumiałością i akceptacją niż ten, którego serce ucieknie i wykradnie kawałek miłości…
A więc to tak! A co ma powiedzieć ten zdradzany/zdradzana, porzucony lub porzucona?! Bogu ducha winne stworzenie dzielnie poświęcające się w imię złożonej przysięgi? Czyż nie zasługuje na miłość?! Na szacunek?! Na wierność?! Patrz jakie nieszczęśliwe. Z pokorą dźwiga na swoich barkach krzyż nieudanego małżeństwa. Ledwo wstaje rano. Bez słowa wypija kubek gorzkiej kawy i biegnie do pracy, bo tylko tam może oddychać. Wraca do domu i spędza resztę dnia w milczeniu, na zdawkowej wymianie zdań, ewentualnie jakiejś awanturze prowadzącej donikąd. Sfrustrowane, obolałe, z nadciśnieniem i bez woli życia, ale…wierne.
Jeśli jest nienawiść, złość, chęć zemsty i upodlenia, to miłość miłością nigdy nie była.
Rozstajemy się w nienawiści, bo ktoś nam powiedział, że cienka jest linia między miłością, a nienawiścią. Tak więc nienawiść, furię, agresję, chęć zemsty i upokorzenia niepokornego małżonka traktujemy jak alternatywne wcielenia miłości. Z miłości najpierw staramy się wszelkimi znanymi i wygooglowanymi sposobami niesfornego małżonka schwytać, spętać i do domowej zagrody z powrotem zaciągnąć, by następnie zamknąć go na klucz odcinając kontakt ze światem zewnętrznym. Wszystko to robimy w nadziei, że niepokorny spokornieje, a jego serce przypomni sobie do kogo do cholery należy i przestanie się wydurniać. Wybór jest prosty: albo wrócisz na swoje miejsce i będziesz mnie kochać do końca życia (choćby miało ci to życie skrócić), albo już teraz zginiesz w torturach wymyślonych przez sprytnych prawników. No więc?
Nie kochasz? Giń!
Nie?! To ja ci teraz … pokażę! Pożałujesz, że żyjesz! Zniszczę cię, wszystko co kochasz i czego pragniesz obrócę w pył! Zabiorę ci wszystko: dzieci, psa, pieniądze i pluszowego krokodyla! Wszystko! Wszystko! Podepczę twoją godność, będę napawać się twoim upadkiem, będę stać nad twoim zmasakrowanym sercem i patrzeć jak krwawi. Nie chodzi o twoją śmierć, o nie! Chodzi o to żebyś ginął każdego dnia, powoli, w kółko i na okrągło, do końca twoich dni! I każdego dnia będziesz żałować, że się urodziłeś, że stanąłeś na mojej drodze, że zniszczyłeś mi życie! O, tak bardzo Cię kocham!
Nie ma miłości bez wolności!
Miałam kiedyś psa, który zwykle biegał po ogrodzie. Z furią obszczekiwał przechodniów i inne psy na wolności. Kiedyś zostawiłam otwartą bramę. Mój pies pogalopował na ulicę, którą dreptał właśnie jamnik sąsiadów. Byłam pewna, że mały hot dog zostanie pożarty jednym kłapnięciem, tymczasem moja psina wypadła zaskoczona przez otwartą bramę, pomerdała ogonem, obwąchała jamnika i uszczęśliwiona wróciła do ogrodu. Od tej pory nie bałam się zostawiać otwartej bramy. Psina leżała na granicy i rzadko reagowała na przechodniów. Człowiek ma taki sam instynkt jak ten pies. Więziony jest wredny dla otoczenia, warczy na każdego i marzy tylko o tym by się wydostać. Knuje, kombinuje i snuje plany co by było, gdyby mógł znaleźć się luzem po drugiej stronie bramy. Rada? Nie więzić. Nie ma miłości bez wolności. Związek dwojga ludzi powinien być wyborem, podejmowanym każdego dnia na nowo.
Sztuką jest przejść przez piekło i nie zostać diabłem.
Niewiele znam osób, które potrafiły rozstać się z godnością. Jakże łatwo jest być szlachetnym, kiedy wszystko jest piękne i różowe. Ale nie po tym poznaje się człowieka. Wtedy tak łatwo kochać. Prawdziwego człowieka poznajemy dopiero gdy wszystko staje się brzydkie, gdy otacza go ciemność, strach i ból. Dopiero wtedy do głosu dochodzi jego prawdziwe JA.
Wiem, trudno jest powiedzieć “Kocham Cię, więc szanuję. Zrobię wszystko co w mojej mocy, by ta miłość trwała wiecznie, ale będę Cię szanować nawet gdy przestanę kochać, nawet gdy Ty przestaniesz kochać mnie. Jesteś wolnym człowiekiem, nie odbieram Ci prawa do wolności, bo nie jesteś moją własnością. Jestem wdzięczna za to, że jesteś w moim życiu, ale gdy uznasz, że nie możesz dłużej tu być, możesz odejść uczciwie i w pokoju. A jeśli nadejdzie dzień, że to ja przestanę kochać, odejdę robiąc miejsce dla kogoś, kto może dać Ci to czego ja już nie mogę, a na co każdy człowiek zasługuje.”
Prawdziwym herosem jest nie ten, kto na swoich barkach dźwiga ciężar nieudanego związku, żądając w zamian miłości, szacunku i wierności, ale ten, kto potrafi żyć według takich właśnie zasad.
A co jeśli człowiek jest tak zastraszony, że boi się odejść?? Uchyla nieba dzieciom jak tylko może, ogarnia wszystkie domowe sprawy, nawet te należące do faceta, a i tak nie ma u niego wsparcia i nie słyszy żadnego dobrego słowa tylko ciągłe pretensje o wszystko? Jak znaleźć w sobie siłę żeby to zakończyć? Bo niby takie świetne małżeństwo… Tylko w tych czterech ścianach brak miłości, bezpieczeństwa, oparcia i najważniejszego….szacunku. Do dzieci tak, do żony nie. Żona to praczka, sprzątaczka, kucharka i niania do dzieci, której wszystko trzeba powiedzieć bo sama nic nie wie. A ona kobieta wykształcona, zaradna, ogarnięta na wszelkie strony, wszystko zalatwi tylko taka niemądra….bo ciągle liczy że coś się zmieni, ale się nie zmieni prawda??? Czy ma szansę się zmienić?
Genialne
Małżeństwo jest najbardziej przereklamowaną rzeczą EVER … albo nie, to może mnie trafił się taki egzemplarz … Ten wpis trafił w punkt, w punkt czegoś w czym tkwię i gasnę … moje małżeństwo odbiera mi chęć życia, radość … kiedyś, całkiem niedawno, byłam wesoła, niezależna, optymistyczna dziś tylko gram przed innymi tę samą osobę ale moje zmęczony one zdradzają wszystko.
Od jakiegoś czasu jest bardzo źle, w tym wszystkim tkwi dwójka malutkich chłopców, sytuacja patowa, bez wyjścia … a ja myślę o rozwodzie i wpadam “przypadkowo” na takie wpisy jak ten.
Wczoraj też przeczytałam to: “Jeśli Twoja łódka utknęła na mieliźnie, a Ty od dawna szarpiesz się, pchając ją pod prąd to już czas żeby wysiąść z tej łodzi, otrzepać ubranie, spojrzeć w niebo i poczekać na to co za chwilę przyniesie dobra rzeka życia” …. tylko czy mam odwagę.
Pozdrawiam ciepło! Będę tu zaglądać.
Masz. Paniczny lęk to część tego procesu. Jeden kroczek na raz. Malutkie kroczki ułatwiają przejście najwyższej góry.
Powodzenia i uściski:-)
“Przez pierwsze 20 lat naszego życia nie wiemy o co chodzi” – to niebezpieczny okres, czasami pod jego koniec, podejmujemy decyzje, które ważą w przyszłości. Bardzo się nam spieszy, sami nie wiemy dokąd… Po jakimś czasie okazuje się, że zgubiliśmy jedną, podstawową rzecz – wspólną drogę… Miłość może za nami nadążyć, mieć siłę aby z powrotem zbliżać nasze ścieżki, ale w tym całym zamieszaniu, brakach w relacji i komunikacji, gdzieś z tyłu została przyjaźń… Można wciąż kochać, a już nie lubić…
Niewielu jest Herosów. Niewielu jest ludzi którzy dostrzegają innych. Świat jest piękny ale my jesteśmy skupieni tyko na sobie… Dla dziecka potrafimy czasem zrezygnować z siebie …dla siebie nie umiemy zrezygnować z przyzwyczajeń wyniesionych z domu…zapętlenie w rytualikach i oczekiwaniach zamyka nam drogę do wolności i miłości. Zamiast być otwartymi pozytywnymi ludźmi stajemy się zgarbionymi pazernymi despotami…..a gdy w końcu czasem to dostrzeżemy, to mamy prawie 50 lat.
Ewciu,
Lepiej późno niż wcale. Masz jeszcze co najmniej drugie tyle przed sobą:-) Biorąc pod uwagę to, że pierwsze 20 lat naszego życia wcale nie wiemy o co chodzi, a pierwszej połowy z tych 20-tu prawie nie pamiętamy, to zaczynasz dopiero prawdziwe życie!