Mam deadline na książkę. Zostały mi dwa miesiące. To tyle co nic. Milion dolarów zaliczki, który dostałam pół roku temu przy podpisywaniu umowy topnieje w oczach. W końcu jako gwiazda muszę jakoś wyglądać. Inwestycja w siebie to podstawa. Niedawno zauważyłam, że skóra na podbródku nieco obwisła. Prywatnym odrzutowcem Antonia poleciałam do Hollywood, zrobiłam złote nici i nic nie widać. Podbródek jędrny jak dupcia niemowlaczka. W czasie sesji okładkowej do Vogue’a Anka Wintour wytknęła mi swoim suchym paluchem opadającą prawą powiekę. Musiałam coś z tym szybko zrobić. Dziewczyny z redakcji poleciły ustronną klinikę pod Paryżem. Tydzień później miałam spojrzenie jak dwudziestolatka. To żadna fanaberia, a czysta konieczność na czerwonym dywanie, na którym zabłysnę przy ekranizacji mojej trzydziestej czwartej powieści. Teraz piszę czwartą. Życie gwiazdy nie jest łatwe. Żeby wyglądać jak milion dolarów trzeba wydać…milion dolarów.

No i teraz muszę brać się do roboty i pisać, pisać, pisać. Mój kochany Antonio, wspiera mnie i motywuje jak tylko może, a dodam, że dużo może. Najbardziej podnieca mnie jak motywuje mnie od tyłu. Teraz jednak sam widzi, że termin mnie goni, więc wynajął dla mnie dom w Toskanii. Cały, żeby nikt mi dupy nie zawracał. Nikt nie zaczepiał, nikt nie zagadywał, nikt nie podrywał i nie rozpraszał. Antonio nie może ze mną jechać, bo musi dopilnować interesów w Palermo. Może to i lepiej, bo jego interes pilnujący mnie sprawia, że piszę mniej. Wysłał ze mną wiernego, dzielnego i niewidzialnego Mauricia. Wylądowałam na lotnisku w Rzymie w piątek po południu. Ze względu na mój przylot, na godzinę wstrzymano wszystkie inne loty i ewakuowano całe lotnisko Fiumicino. Antonio wszczął najwyższe środki ostrożności, by zapewnić mi bezpieczeństwo. Kocham tego łotra.
Skoro już znalazłam się w Rzymie, postanowiłam spędzić weekend w moim ukochanym mieście pijąc cudownie aksamitną, włoską kawę i jedząc antipasti. Loda zjem, bo zrobić nie mam komu. Mauricio odpada. Włochów kocham, ale najbardziej kocham Antonia. Wzięłam pistacjowe. Wylizałam wyobrażając sobie, że to Antonio i wyruszyłam w dalszą podróż. Mauricio przyjechał po mnie do hotelu czarnym mercedesem. W środku chłodziła się już butelka prosecco. Dręczył mnie niewielki kac z dnia poprzedniego, bo jak się tym lodem rozmarzyłam, to ukoić mogło mnie tylko prosecco. Dużo prosecco. A jak wiadomo na kaca najlepsze jest co? Prosecco oczywiście! Wzięłam w dłoń chłodny, kryształowy kieliszek. Nalałam płyn w kolorze bladego zachodu słońca i przyglądałam się ulatującym ku niebu bąbelkom.

Podróż zajęła niecałe dwie godziny. Jechaliśmy wśród niesamowitych winnic, upraw lawendy i gajów oliwnych. Nie mogłam nacieszyć oczu. Kocham Toskanię, słońce zachodzące za pagórkami, kamienne płotki okalające winnice. Bajka!
Moja willa była starą włoską posiadłością z tradycjami w produkcji najlepszego w tym rejonie wina. Na jej terenie, poza winnicami, znajdował się basen, różane ogrody i gaje oliwne. Róże pięły się po kamiennych ścianach budynków i balustradach tarasowych. Bajecznie pachnąca lawenda kołysała się na leciutkim wietrze. Cały personel posiadłości był wyłącznie do mojej dyspozycji. Zamówiłam butelkę młodego białego wina, zrzuciłam sukienkę i naga wskoczyłam do chłodnego basenu. Boska woda pieściła mój piękny, jędrny tyłeczek, który napiął się i nabrał kształtów dzięki serii zabiegów u Moniki w Si Bella SPA. Zastanawiałam się nawet nad poproszeniem Mauricia żeby mi ten tyłek utrwalił na filmie, który tak jak wszystkie gwiazdy Instagrama, wrzucę na swój profil. Ale nie, nie będę taka jak wszystkie. Na Insta wrzucę moje nowe cycki, a te mogę sobie pstryknąć sama.

Wykąpana i lekko oszołomiona winem usiadłam na moim prywatnym tarasie. Otoczona niezliczoną ilością wonnych róż o delikatnych, aksamitnych płatkach czułam się jak w raju. Słońce zachodziło za horyzontem, cykady rozpoczynały swój koncert, delikatny wiaterek plątał moje długie, gęste loki w kolorze najmodniejszego obecnie blondu z kropelką pudrowego różu. Pochyliłam się nad laptopem, kolejnym prezentem od mojego Antonia, za którym moja kobiecość nieznośnie już tęskniła. Przepełniona żądzą, oszołomiona zapachem kwiatów i winem, zaczęłam pisać ciąg dalszy powieści o zwykłej Polce, która została gwiazdą:
To miały być wakacje. Tylko nie wiem dla kogo. Plany były ale się spieprzyły. Jak zawsze. Mieliśmy jechać całą rodziną na dwa tygodnie nad nasze polskie morze do przyczepy kempingowej. Opcja, na którą było mnie jako tako stać. Zaliczki na kolejną książkę jeszcze nie dostałam, a szkolenia, które miały trwać całe lato zostały odwołane. Zmiana strategii klienta. Adzie wykupiłam obóz językowy w ostatnim tygodniu sierpnia, Krys miał zarezerwowany turnus rehabilitacyjny, a ja wykupiony lot do Kanady, gdzie mamusia i tatuś mieli mnie przez dwa tygodnie rozpieszczać.
W czerwcu Michałowi odnowiła się kontuzja kolana. Operacja przekreśliła wszystkie plany wakacyjne. Odwołałam przyczepę na Helu. Miałam kłopot z lotem do Kanady. Na szczęście kłopot rozwiązał się sam. Termin lotu został zmieniony przez linie lotnicze. Miałam prawo zrezygnować, a LOT musiał zwrócić mi kasę. Gwiazdy to mają szczęście! Normalnym ludziom takie cuda się nie zdarzają.

Ada poleciała na 3 tygodnie do moich rodziców do Toronto. Krystian miał półkolonie w szkole. Aleks miał przez całe lato pracować u taty, a ja wozić Michała na rehabilitację i w tym czasie co on ćwiczy, pisać, pisać, pisać… Aleks z pracy u taty zrezygnował, bo chciał nagrywać po nocach piosenki, a wtedy ze wstaniem na dziewiątą do pracy raczej ciężko. Każdy dzień moich wakacji wyglądał tak samo. Pobudka o 6:00 rano, Krystian na półkolonie na 8:00, Michał na rehabilitację na 9:00, po Krystiana na półkolonie na 16:00. Wychodziła z tego 6:30, 7:30 i 9:30. 16:00 pozostawała niezmienna, bo zamykali szkołę. Pomiędzy 9:30, a 16:00 mnóstwo czasu, więc wydawało mi się, że pisanie nowej książki będzie szło jak z płatka. Myliłam się. Wciąż gasiłam jakieś pożary. Znowu zmieniałam dzieciom szkoły, zanosiłam papiery i w międzyczasie musiałam znaleźć jeszcze czas na usunięcie guza z piersi. Z utęsknieniem czekałam na moje trzy tygodnie bez maluchów. Wtedy to ja sobie popiszę!
Maluchy pojechały do taty, a ja po dwóch tygodniach nie napisałam prawie nic. Postanowiłam wyjechać. Z dala od młodzieży, która choć duża, to ciągle coś potrzebowała. Zarezerwowałam pokój z tarasem w Kazimierzu Dolnym, spakowałam siebie i mojego nowego psa o bajecznym imieniu Bambi i pojechałam. Wymarzyłam sobie miejsce z klimatem, ciche i spokojne. Bez ludzi. Kiedy piszę, jestem odludkiem.

Podróż była upierdliwa, bo na trasie Warszawa – Kazimierz Dolny trwa budowa autostrady. Po drodze zwiało mi uszczelki z nowiutkich belek pod boks na dach. Będę musiała reklamować jak wrócę, ale teraz gwizdały niemiłosiernie zagłuszając audiobooka. W końcu zaparkowałam przed uroczą willą. Adres się zgadzał. To tu. Wysiadłam z auta, wyciągnęłam mojego gwiazdorskiego pieska i już miałam ruszać w poszukiwaniu gospodyni mojego pokoiku z tarasem, gdy zaczepił mnie gość siedzący boso na trawie wśród uli.
– Czy Pani przyjechała do mnie?
– Nie wiem – odparłam – Czy Pan wynajmuje pokoje Mars?
– Nie – odparł pszczelarz – to obok. A pani zastawiła wyjazd z mojej bramy. Przyjrzałam się uważnie płotowi, przed którym stałam. Nie wyglądał na bramę, ale skoro gość twierdzi, że to jego brama, to znaczy, że tak jest. – Może Pani zostawić tu samochód na chwilę, rozpakować się i wtedy Pani przestawi.
Facet był naprawdę dobroduszny. Chyba rozpoznał we mnie celebrytkę. A może to pies przypadł mu do gustu. Od czasu, kiedy oboje pokazujemy się na Instagramie nie mam pewności kto z nas jest większą gwiazdą.

Na ślicznie zagospodarowanym podwórku zauważyłam kila par drzwi. Jedne z nich były otwarte. Zapukałam, weszłam nieśmiało niosąc Bambiego na rękach.
– Przepraszam, czy tu są pokoje Mars? – spytałam.
– Nie – odparła poirytowana babka. Wyszłam. Zadzwoniłam do mojej gospodyni. Powiedziała, że za chwilkę będzie. Usiadłam na malowniczej ławeczce i czekałam. Gospodyni zjawiła się szybko przepraszając za to, że musiałam czekać. Weszłyśmy po schodach na górę. Ona otworzyła drzwi na taras, przez który wchodziło się do mojego pokoiku. Na tarasie siedziała blondynka z wytatuowanymi na czarno brwiami. Paliła. Powiedziałam “Dzień dobry”, bo tak wypadało. Ona odpowiedziała – Dzień dobry. Mam nadzieję, że pani nie przeszkadza, że będę tu czasem paliła.
Na moim tarasie, na którym mam przez całe dnie pisać książkę? Raczej chyba nie.
– Niestety wolałabym żeby Pani tu nie paliła. – odparłam kulturalnie, ale stanowczo.
Blondynka wydęła napompowane usta i wyszła. Właścicielka ponownie zaczęła przepraszać. Wyjaśniła, że pozwoliła jej jak mnie nie było, ale teraz ten taras jest już tylko mój. Podziękowałam. Poszłam po walizkę, przestawiłam samochód, wróciłam do mojego pięknego pokoiku pełnego aniołków i latarenek ze świecami, czyli urządzonego dokładnie w moim klimacie. Rozsiadłam się na przecudownym tarasie i zanurzyłam po uszy w nowej książce. Po chwili drzwi na mój taras zaskrzypiały i weszła blondynka z dzieckiem.
– Taaak? Czy mogę w czymś pomóc? – spytałam.
– Mam prawo tu wchodzić! – wychrypiała blondyna marszcząc wytatuowane brwi.
– Nie, to jest mój taras, przynależy do mojego pokoju. – odparłam bardzo spokojnie.
– Zadzwonię do właścicielki! – fuknęła blondyna i wyszła.

Trochę popisałam, a potem poszłam na rynek coś zjeść. Zgodnie z zaleceniami dietetyczki powinnam unikać cukru i produktów z wysokim indeksem glikemicznym. Czytałam więc menu przed każdą knajpą i ze zgrozą stwierdziłam, że większość to pijalnie piwa i wina, a zjeść można tylko w jednej. To zdecydowanie zawęziło moje możliwości. Usiadłam na wiklinowym krzesełku i zaczęłam przeglądać menu. Moda “vege” tu jeszcze nie dotarła. Znalazłam sałatkę z kurczakiem i zamówiłam na początek lampkę białego wina. Sałatka była pyszna. Ośmielona nieco winem, złamałam zalecenia dietetyczki i zamówiłam pucharek wysokiego indeksu glikemicznego, czyli lody z polewą czekoladową. Poprosiłam żeby nie dawali bitej śmietany. Popiłam wszystko espresso, bo ta lampka wina strasznie mnie zmuliła. Ciastko, które z espresso dostałam zostawiłam nietknięte na spodeczku. Byłam z siebie dumna.

Pomimo zbliżającego się wieczora z nieba lał się żar. Pot wpływał mi we wszystkie możliwe zakamarki. Murzyna z wachlarzem jak na lekarstwo. Wróciłam do pokoju i położyłam się na wznak na łóżku. Czułam jak się roztapiam i wsiąkam w pościel. Uchyliłam nieco powieki i ujrzałam nad sobą wiszące na ścianie prostokątne, białe pudło. Klimatyzacja! Tu jest klimatyzacja! Podskoczyłam jak oparzona i zaczęłam przeszukiwać szuflady w poszukiwaniu pilota. Jest! Klima działa! Zostałam zbawiona. Dzięki o Panie! Konsystencja mojego ciała powoli wracała do normy.

Na moim pięknym tarasiku pisałam do późnego wieczora. Miałam wenę i szło mi doskonale. W końcu uznałam, że na dziś wystarczy i poszłam do łazienki. Planowałam dosyć długą medytację. Czyściutka i przebrana w koszulkę nocną wyszłam na taras, na którym zastałam…palącą blondynę. Ciśnienie gwałtownie mi skoczyło.
– Sądziłam, że jest dla Pani jasne, że ten taras należy teraz do mnie. Proszę tu nie palić, bo jestem uczulona na dym papierosów. – A co, w końcu gwiazdy mają prawo być uczulone na wszystko.
– A ja jestem uczulona na psa! – wrzasnęła blondynka. – I nie ma Pani prawa sadzać psa dupą na poduszce! To jest obrzydliwe! – dalej chrypiała blondyna z petem w dłoni. Dość obrzydliwym.
– To niech pani tu nie przychodzi – odparłam spokojnie, choć wszystko w środku już mi dygotało. Wyszła trzaskając szklanymi drzwiami.
Usiadłam na leżaku. Zamknęłam oczy, ułożyłam dłonie w mudry i próbowałam medytować. Dupa. Mój umysł słał niezliczone inwektywy pod adresem palaczki i w żaden sposób nie dał się uspokoić. Zrezygnowałam z medytacji. Wróciłam do pokoju i w internecie zaczęłam szukać nowej kwatery. Nie mogłam zasnąć. Cała w środku chodziłam. A może ona nie wie, że jestem gwiazdą? – rozmyślałam. – Może nie używa Facebooka ani Instagrama. Może zwyczajnie nie wie kim jestem… – Te rozmyślania w końcu znużyły mnie na tyle, że udało mi się zasnąć. Rano obudziłam się z głębokim postanowieniem ucieczki. A potem coś się ze mną stało. Powiedziałam “Dość uciekania!” Dlaczego zawsze to ja mam uciekać żeby zaznać spokoju. Przecież tak robią ofiary. Uciekają antylopy i zebry, durni przeżuwacze. Uciekłam już kiedyś ze swojego domu, uciekłam z niejednego związku. Już dosyć milczenia w imię świętego spokoju. Nie mam zamiaru marnować połowy dnia na szukanie nowej kwatery, a następnie przeprowadzkę. Tu mi się podoba i tu zostaję. Koniec kropka. A napompowana, przepalona blondyna może mnie cmoknąć w mój wymuskany w Si Bella SPA tyłek.
I wtedy pomyślałam, że na tym właśnie polega postawa buntownika. W obliczu zagrożenia ofiary uciekają, drapieżniki atakują, a buntownicy stoją dumnie przy swoim, nie uciekają, ale też nie atakują. Są niczym skała pośród deszczu, śniegu i burz. I taką skałą być postanowiłam. Będę trwała przy swoim, nie będę jej atakować, ale też nie zamierzam uciekać. I tak też zrobiłam. Zaznaczyłam moją obecność w każdym zakamarku tarasu, żeby nie miała wątpliwości czyje to terytorium. Postawiłam pusty kubek po kawie na stole, ręczniki powiesiłam na leżaku, a Bambi zajął się znaczeniem podłogi swoimi kostkami do obgryzania i zabawkami. Ten kawałek podłogi był nasz. Miałam niemal ochotę go obsikać, ale się powstrzymałam. Bambi się nie powstrzymał. Umyłam. Baba więcej się nie pojawiła, a ja pisałam na moim cudnym tarasiku przez kolejne trzy dni.

Pozdrawiam Buntowniczkę 🙂 Tak trzymać!