COVID bez fikcji

Czy to jest COVID?

Była sobota przed południem. Zwykła, normalna sobota. Ja jak zwykle nieco zmęczona, z wielkimi planami nadrobienia zaległości nie tylko z całego tygodnia, ale z ostatnich kilku miesięcy. Lekko bolały mnie kości. Pomimo tego, że czasem kiedy jestem zmęczona to tak mam, poleciałam do apteki po test. Taki z krwi utoczonej z palucha. Test wyszedł negatywny. Odetchnęłam z ulgą i ucięłam sobie drzemkę. Obudziłam się w znacznie lepszej formie, trochę posnułam się po domu nie nadrabiając absolutnie niczego i poszłam tego dnia wcześniej spać, bo rano czekała mnie pobudka o świcie.

Na 8:00 musiałam być w Pytaniu na Śniadanie umalowana i ufryzowana. Czułam się doskonale, więc bez lęku dałam sobie znowu zrobić test. Każdy kto wchodzi do TVP musi mieć zrobiony test na COVID. Test wyszedł negatywny, a ja po długiej i spokojnej nocy miałam mnóstwo energii. Byłam zadowolona z mojej wypowiedzi na temat samodzielnego wychowywania dzieci. Nie spodziewałam się jednak hejtu za występ w telewizji publicznej, który szczerze przyznam, nieco mnie wkurzył.

W poniedziałek wk..rw prawie minął. Miałam mnóstwo spraw do załatwienia, w tym wycieczkę do Wydziału Ksiąg Wieczystych Sądu Rejonowego dla dzielnicy Mokotowa w Warszawie. Pogoda sprzyjała, więc długa kolejka przed gmachem sądu nie wydawała się niczym strasznym. W środku atmosfera była jednak mniej pogodna. Naburmuszone paniusie za kurtynami z pleksi witały petentów piorunującym spojrzeniem. Zwykle mnie to nie rusza, jestem uśmiechnięta, a nawet miła bez względu na okoliczności. Tymczasem tego dnia każde słowo wypowiedziane przez urzędniczkę działało na mnie jak płachta na byka (którym notabene jestem). Niemniej zdumiała mnie moja własna reakcja, brak dystansu oraz mojej firmowej życzliwości i empatii dla drugiego człowieka. Kiedy pani od xero nie przyjęła karty płatniczej i chciała pogonić mnie dwa kilometry dalej do bankomatu, zawrzałam, a potem wykipiałam… “Co mi jest?!” – zastanawiałam się coraz intensywniej.

Wróciłam do domu, umyłam ręce, zdezynfekowałam telefon i wrzuciłam maseczkę do prania. Miałam suche gardło. Napiłam się wody, zjadłam coś na szybko i zabrałam się za gotowanie obiadu. Chrząkałam przy tym i chrumkałam, bo suchość w gardle nie odpuszczała. Zjadłam łyżkę miodu z cytryną i wyssałam garść pastylek na gardło. Pomogło. Niestety na krótko.

Diagnoza

We wtorek o 8 rano byłam umówiona z dziećmi na szczepienie. Potem miałam mieć sesję zdjęciową do nowego projektu, a następnie hipoterapię z Krystianem. O drugiej w nocy obudziła mnie suchość w gardle i coś jeszcze, czego nie byłam w stanie zdefiniować. Coś, co nie pozwalało mi zasnąć. To zaalarmowało mnie najbardziej, bo ja nigdy, powtarzam NIGDY, nie miewam problemów ze snem. To było alarmujące… Z braku lepszych rzeczy do roboty przeczytałam wiadomości na Librusie. Nadal nic. Sen nie nadchodził. Obejrzałam więc ostatnie dwa odcinki Outlandera, a następnie jak się okazało również ostatni odcinek One day at a time. O szóstej zamknęłam oczy. Po godzinie budzik wyrwał mnie z przedziwnego snu, którego treści nie pamiętam, ale dziwne wrażenie w momencie przebudzenia tak.

Odwołałam szczepienie dzieci, a następnie sesję. Nie nadawałam się ani do jednego ani do drugiego. Dzieci na szczęście miały lekcje online, więc obudziłam tylko Adę na jej zajęcia i położyłam się do łóżka. Czułam, że coś mnie bierze, ale nie byłam w stanie zidentyfikować symptomów. Były subtelne, ale były. Co chwilę coś wąchałam i smakowałam by sprawdzić czy przypadkiem nie tracę zmysłów. Nie, wszystko pachniało i smakowało normalnie. Zadzwonił brat z Singapuru. Poskarżyłam się na kiepskie samopoczucie. Powiedział, że jego serdeczny przyjaciel Michał Bielik prowadzi firmę przebadani.pl, która diagnozuje i prowadzi “covidowców”, więc jeśli będę chciała się przetestować od ręki, to mogę do niego zadzwonić. Uznałam to za zbędne, bo przecież nic takiego mi nie dolegało. Suchość w gardle i “dziwne samopoczucie” nie występują wśród powszechnych symptomów COVIDu. Wczesnym popołudniem postanowiłam jednak wykonać telefon. Tak na wszelki wypadek. Michał przeprowadził ze mną wstępny wywiad, a na test umówiliśmy się na 20:00. Wsiadając do samochodu poczułam ból w odcinku lędźwiowym kręgosłupa. “Szlag – pomyślałam – jeszcze tego mi brakowało”. Kręgosłup czasem mnie pobolewa, ale długo miałam z nim święty spokój. Teraz znowu się odezwał. 

Siedziba przebadani.pl mieści się dosyć daleko od mojego domu. Podróż zajmuje około 45 minut. Z każdym kilometrem plecy bolały mnie coraz bardziej. Przez całą drogę wierciłam się w fotelu kierowcy próbując znaleźć w miarę wygodną pozycję. Wzmagał się mój niepokój, tym bardziej, że zaczęłam mieć dziwne poczucie rzeczywistości, które mogę jedynie nazwać surrealizmem. Dojechałam na miejsce i z trudem wysiadłam z samochodu. Plecy już nie bolały, tylko napierniczały mnie na całego. Zgięta w pół poczłapałam na spotkanie z Michałem. Tuż przed drzwiami wyprostowałam się robiąc dobrą pozę do kiepskich okoliczności.

Michał przywitał mnie ubrany od stóp do głów w biały kombinezon i maskę z kapturem. Wyglądał jak kosmita. Zaprosił mnie do pokoju pobrań i spytał co mi teraz dolega. Odparłam, że nadal mam tylko suche gardło i bolą mnie plecy.
– To dlaczego chcesz zrobić sobie test? – spytał trochę zdziwiony.
– Tak na wszelki wypadek. Wiesz, boję się o Krystiana. Jeśli jestem chora, to chcę jak najszybciej odizolować syna z zespołem Downa.
– OK – odparł – zrobimy test i zobaczymy.
Zaczęłam się bać.

Michał wyjaśnił szczegółowo na czym polega test i że nie będzie to zbyt przyjemne. Miał rację, nie było. Wymazówką pobrał próbkę z gardła najpierw przez usta, a potem przez dziurkę od nosa. Łzy płynęły mi ciurkiem. Patyczek z próbkami włożył do wcześniej przygotowanej fiolki ze specjalnym roztworem, a następnie wpuścił pięć kropelek tej mieszanki do dziurki w płytce testowej, która przypominała test ciążowy. Oboje bez słowa wbiliśmy wzrok w okienko, w którym miał pojawić się wyrok. Najpierw wykwitła jedna kreska testowa, która ma się tam pojawić zawsze. Jak na komendę przybliżyliśmy się do próbki jeszcze bardziej.
– Nie ma… nie, poczekaj…coś tu się chyba pojawia. Poczekajmy jeszcze chwilę.
Poczułam jak serce mi wali i oddech przyspiesza. “Nie, nie, nie!” – zaklinałam w myślach rzeczywistość.
– Jest Agata. Nie chce być inaczej. Jesteś pozytywna. – powiedział Michał.
To zabrzmiało jak wyrok. Łzy napłynęły mi do oczu. Panika zaczęła ściskać gardło. “Nie mogę umrzeć!” – myślałam – “Nie mogę umrzeć…”
– Poczekaj, zaraz Ci coś przyniosę – powiedział Michał i wyszedł.

Zostałam sama. W szoku. Przerażona. 

Michał wrócił po paru minutach z kilkoma nowymi testami.
– Weź to i przetestuj dzieci – instruował. – Nauczę Cię zaraz jak to robić.
Za cztery dni, w sobotę, zrobisz dzieciom ponownie testy. Jeśli będą nadal negatywne, to prawdopodobnie się już nie zarażą. Sobie będziesz robiła testy co parę dni. Dopiero jak będziesz miała negatywny wynik, przestaniesz zarażać. Do tego czasu masz się odizolować i leżeć. I ja nie żartuję z tym leżeniem. Nie wolno Ci łazić. Bez względu na to jak świetnie będziesz się czuła MASZ LEŻEĆ. Nie czytaj i nie pisz, bo możesz sobie uszkodzić oczy. Jeden z naszych pacjentów dostał zeza rozbieżnego od COVIDu. To bardzo podstępna choroba, więc jej nie lekceważ, nawet jak będzie Ci się wydawało, że już po wszystkim. Dwa tygodnie w łóżku. Słyszysz?

Pokiwałam głową. Jego słowa docierały do mnie jak przez mgłę. Nie sądziłam, że ta mgła to nie stres, a już działanie koronawirusa, który atakował mój układ nerwowy. 

– Musisz dużo pić, ale nie wodę tylko elektrolity. Woda, miód, cytryna i sól, tak sól. – kontynuował Michał – Za chwilę umówię Cię z naszym lekarzem, który powie Ci co dalej robić i przepisze odpowiednie badania i leki. Jeśli poczujesz się gorzej, zadzwoń, przyślemy Ci medyka, który zbada krew i poda wzmacniającą kroplówkę. Nasi medycy są specjalnie przeszkoleni. Są oczami, uszami i rękami lekarzy, którzy uczestniczą w wizycie telefonicznie. Medyk relacjonuje wynik badania i odpowiada na wszystkie pytania lekarza, który decyduje o kolejnych działaniach.

Słuchałam, ale połowa tego wszystkiego do mnie nie docierała.

Podziękowałam, pożegnałam się i wsiadłam do samochodu. Plecy bolały, głowa teraz już też. Dudniło mi rytmicznie w lewym uchu. Łzy płynęły po policzkach. Zaraziłam się… Za trzy dni mój rocznik miał dostać skierowania na szczepienie. Poległam tuż przed metą. Zachodziłam w głowę gdzie i kiedy mogłam się zarazić. Nie znałam nikogo chorego. W poprzednim tygodniu byłam w kilku miejscach, ale zawsze w masce, zawsze dezynfekowałam ręce zarówno wchodząc jak i wychodząc. No więc jak?! Michał powiedział, że szczep brytyjski jest o wiele bardziej zakaźny niż ten pierwotny. Mogłam wejść w chmurę, którą ktoś wykasłał nawet na stacji benzynowej. Przyznam że nie nosiłam maseczek antywirusowych ani nawet medycznych, tylko zwykłe bawełniane, bo w nich mogłam oddychać. No to sobie pooddychałam…

Leczenie

Teraz zrobię coś, czego robić nie powinnam. Ostrzegano mnie, że dla mnie lepiej będzie jak to przemilczę, ale pal licho, jeśli to komuś pomoże, niech mnie zjedzą. Poniżej podaję to czym JA byłam leczona. Specjalnie podkreślam słowo JA, bo podjęcie tego leczenia było wyłącznie moją decyzją. Zrobiłam to konsultując się z różnymi osobami, również lekarzami, ale ja lekarzem nie jestem, więc nie mam pojęcia co będzie dobre dla Ciebie. Jeśli pragniesz skorzystać z moich wskazówek, konieczny będzie kontakt z lekarzem, który jest również człowiekiem i ma otwarty umysł.

Moje leczenie od pierwszego dnia obejmowało Amantadynę, zastrzyki przeciwzakrzepowe, herbatkę z banlangen keli, witaminę D3 i probiotyki. Poniżej MOJA rozpiska. Stosowanie bez badań krwi i konsultacji z odpowiednim lekarzem może być niebezpieczne!

No to dupochron odbębniłam, a teraz to co brałam:

Viregyt-k (amantadyna)
1. dzień co 6 godz.
2. dzień co 6 godz.
3. dzień co 12 godz.
4. dzień co 12 godz.
5. dzień tylko 1 raz

Banlangen keli – herbatka
1. dzień 4 x
2-7 dzień 3 x
Potem po 2 x dziennie
Zdrowi domownicy w kontakcie z chorym: 2 x dziennie aż zagrożenie zakażenia minęło.

Zastrzyki przeciwzakrzepowe
Raz dziennie przez miesiąc od pozytywnego testu

Suchy kaszel, duszności
Inhalacje z Pulmicortu
3 x dziennie

Mucosolvan
rano jeśli jest kaszel

Emskie
Wieczorem przy suchym gardle

Elektrolity
Woda 1,5 L, 1 cytryna, łyżka miodu, pół łyżeczki soli.
Pić bardzo dużo wody.

Leżeć, chronić oczy

Dzień 1

Test antygenowy z nosa pozytywny.
Bolą mnie plecy i głowa.
Dudni mi w lewym uchu.
Biorę Amantadynę i zastrzyki przeciwzakrzepowe

Zadzwoniłam do mamy, napisałam do brata w Singapurze, u którego była już czarna noc. W domu czekała na mnie czwórka przerażonych dzieci.
– Mamusiu, nie chcę żebyś umarła – rozpłakała się Ada.
– Nie umrę Skarbie, ale teraz potrzebuję Waszej pomocy. Idę do mojego pokoju i nikt nie może do mnie wchodzić. Ponieważ Krystian mieszka w pokoju ze mną, to teraz musi spać z jednym z Was – tu zerknęłam na Michała i Aleksa. Moja łazienka jest od teraz TYLKO MOJA. Nie wolno tam nikomu wchodzić. Macie drugą. 

Na szczęście Amantadynę miałam w domu. Dostałam parę miesięcy wcześniej “na wszelki wypadek”. Kilka zastrzyków przeciwzakrzepowych zostało po operacjach mojego syna Michała na kolano. Leczenie mogłam więc rozpocząć natychmiast. Zamknęłam się w moim pokoju pozostawiając ukochane dzieci zupełnie same po drugiej stronie drzwi. Michałowi i Aleksowi zrobiłam testy. Negatywni. Adzie i Krystianowi nie byłam w stanie. Kryska ktoś musiałby unieruchomić trzymając za wszystkie cztery kończyny. Nie wyobrażałam sobie wprowadzania mu patyczka przez ten jego maleńki nosek podczas wrzasków i wierzgania. To było niewykonalne. 

Dzień 2

Faza wyparcia.
Głowa ćmi, ale poza tym nic konkretnego mi nie dolega.
No i gdzie te duszności? Gdzie ta tragedia? To jakiś żart?

A może zrobić sobie jeszcze jeden test….

Weszłam na Portal Pacjenta (https://pacjent.gov.pl/) i wyklikałam skierowanie na wymaz. Przyszedł SMSem w ciągu 5 minut, a w nim dokładna godzina i miejsce pobrania, w lokalizacji najbliższej mojego miejsca zamieszkania. Byłam pod wrażeniem. Przyszła też informacja, że została na mnie nałożona kwarantanna i mam sobie pobrać obowiązkową aplikację „Kwarantanna domowa”. Od tej chwili miły automat regularnie wybudzał mnie z letargu i kazał zajrzeć w apkę, a tam “zadanie do wykonania”. Skubana aplikacja chciała moje selfie! Mam nadzieję, że te fotki nigdy nie wyciekną, bo mój nieskazitelny wizerunek na zawsze legnie w gruzach.

Pojechałam na wymaz. Puściutko. W skromnym namiociku siedziały dwie sympatyczne panie z laptopem.
– Dzień dobry, mam skierowanie na wymaz.
– PESEL proszę.
Podałam.
– Pani Agata?
No i tu mnie zaskoczyła, bo jak to wszystko tak sprawnie w ciągu niespełna dwóch godzin przeniosło się z mojego łóżka gdzie się rejestrowałam do laptopa tej Pani w namiocie pośrodku pustkowia… Pani pobrała mi wymaz przez obie dziurki nosa i kazała czekać na wynik, który ma się pojawić na Portalu Pacjenta w ciągu 24 h.

Dzień 3

Covid wszedł mi na głowę.
Dzisiaj są moje urodziny, a ja od rana ryczę i spisuję testament.
Roześlę go mailem do całej rodziny.
Może zostanie uznany…
Bolą mnie oczy.

Wchodzi Michał z lekami, w masce i rękawiczkach, a ja w ryk. Przepraszam go za wszystko co złe. Sama nie wiem za co…. Ada przysyła mi z drugiego pokoju życzenia urodzinowe SMSem, a ja w ryk. Dzieci śpiewają mi sto lat przez okno, a ja w ryk. Śmiać mi się z siebie chce, bo wiem, że COVID tak działa na system nerwowy. Ale ryczę dalej i wszystkich za wszystko przepraszam.

W południe przyszedł oficjalny wynik na Portalu Pacjenta. Pozytywny. Ja w ryk.

Informacja przejrzysta co robić dalej. Wypełniam formularz „OPIEKI DOMOWEJ” dla osoby poniżej 55 roku życia. Jestem zaskoczona: w ciągu 24h obiecują przesyłką specjalną Pocztą Polską: PULSOKSYMETR. Mam ściągnąć aplikację gdzie będę wpisywać swoje parametry (ilość oddechów na min, natlenienie, temperaturę). Jeśli system uzna te parametry za niepokojące, zadzwoni do mnie lekarz. Jeśli za niebezpieczne, przyślą po mnie ratowników. Wow!

Dostaję SMSa z Ośrodka Pomocy społecznej: Jeśli potrzebuję pomocy mam dwa numery telefonu do dyspozycji. 

Dzwonią z Sanepidu. Spisują wszystkich współlokatorów. Nakładają na moje dzieci kwarantannę. Ja mam izolację do 1 maja, dzieciaki do 8. 

Aleks nie będzie mógł pisać matury w terminie. Michał dopiero rozpoczął swoje treningi i musi je przerwać, Ada wpadła w rozpacz, bo tak pilnie uczyła się do trzecioteściku, a ten ją prawdopodobnie ominie.

Wszyscy jesteśmy uziemieni. Nie wolno nam nawet wynieść śmieci. Śmieci możemy chomikować na balkonie. Tylko co z psem? Na szelkach z balkonu na siku spuszczać… Sąsiadka podejmuje się wychodzić rano i wieczorem. Jeszcze tylko muszę znaleźć kogoś, kto da radę w środku dnia.

Mam suchy kaszel. Jestem pewna, że zaraz umrę. Cholera, nie zdążyłam z tym testamentem. Czuję, że prześwit w drogach oddechowych niebezpiecznie się zawęża. Na szczęście napady paniki mam przećwiczone, więc ogarniam, że duszności spowodowane paniką i COVIDEM mogę wyglądać tak samo. 

Piję Melissed i dzwonię do mojej serdecznej przyjaciółki psycholożki.
– Aniu, mam dzisiaj dzień smutku. Ryczę od rana i spisuję testament.
– Ty wiesz, ja też dawno temu, kiedy zostałam sama z dzieckiem spisywałam testament.
– No to wiesz jak się czuję.
– Czyli znowu myślisz o innych, a nie o sobie – delikatnie strofuje mnie przyjaciółka.
– Nie no, o sobie. To jest czysto egoistyczne. Tak sobie wymyśliłam, że jak zabezpieczę dzieciom wszystko w razie gdybym zeszła, to będę mogła spokojnie skupić się na schodzeniu.
– Ja napisałam i położyłam na półce. Moja córka wie gdzie jest. W razie czego…
– A to tak wystarczy? – rodzi się we mnie nadzieja, że jednak zdążę…
– Musi być data, musi być odręcznie napisany i z własnoręcznym podpisem. To wszystko.
Czyli zdążę! Nawet w karetce czy na łożu śmierci…zdążę! Testament przestaje zajmować moje myśli. Moja osobista psycholożka jest niezastąpiona. W ramach terapii zaleca obejrzenie filmiku na YT pt “Gangster kupuje podpaski”. Oglądam i pękam ze śmiechu.

Zaczynam kasłać. Pieczenie rozlewa się po całej klatce piersiowej. Mam płytki oddech. Boję się. Piszę SMSa do Michała Bielika, w którym proszę o przysłanie medyka.

Dzwonię do prywatnej sieci medycznej gdzie mam abonament. Telewizyta za godzinę. Dzwoni lekarka. Mówię, że mam COVID. Potrzebuję zastrzyki przeciwzakrzepowe i Pulmicort do inhalacji. Lekarka oświadcza, że nie ma wskazań, że leczyć tylko objawowo syropkiem i paracetamolem, że nie przepisze.
– Wiem, że niektórzy leczą się Amantadyną, ale ja jej Pani nie mogę przepisać… – dodaje mimochodem.
Jestem trochę zaskoczona. To tak jak by mi zalecała coś czego jej nie wolno mi zalecić. Nie chce natomiast przepisać tego co może. Kręci mi się w głowie, bolą oczy i coraz trudniej mi myśleć. 

Piszę SMSa do pediatry moich dzieci. Proszę o polecenie sensownego lekarza dla dorosłych. Dzwoni do mnie i pyta co się dzieje. Mówię. Płaczę. Przepraszam za to, że płaczę i zawracam jej głowę. Ona mówi, że u niej w rodzinie wszyscy są lekarzami, wszyscy leczą się zastrzykami przeciwzakrzepowymi, Pulmicortem i antybiotykiem. Przepisuje mi wszystkie trzy, chociaż nie powinna…
– Ma Pani ode mnie na urodziny – dodaje łamiącym się głosem…
Pierwsze inhalacje z Pulmicortu sprawiają, że mogę znowu oddychać. Czuję ulgę. Odwołuję medyka.

Tego dnia dzwonił brat z Kanady. Potem drugi z Singapuru. Dzwonili przyjaciele. Dzwonili rodzice z Toronto. Nie mam siły rozmawiać. Chcę tylko spać.

Dzień 4

Czuję się ozdrowiała.
Skąd wiem?
Wstałam, wzięłam prysznic i zabrałam się za szorowanie łazienki.
Dzieciaki zdrowe.

Sen miałam niespokojny, budziłam się spanikowana i zaraz potem zasypiałam. Ostatecznie otworzyłam oczy o 5 rano. Dokończyłam oglądać “Ściganego”. Napisałam na Librusie mail do wychowawczyni Ady i przeniosłam Michałowi rezonans kolana na 10 maja. Byłam tak pewna siebie, że postanowiłam napisać zaległy test z coachingu. Oblałam. Jednak przesadziłam. Mam gonitwę myśli. Trudno je zatrzymać. Znowu zaczynają mnie boleć oczy. Przestaję pisać. Oczy bolą nawet po zamknięciu. Zakrywam ręką i czuję jak gałki oczne biegają mi pod palcami. Tego dnia staram się już nie otwierać oczu. Bolą jak diabli. Palą mnie też kiszki. W końcu zasypiam i śpię 14 godzin.

Dzień 5

Czuję się zdrowsza.
Sprzątam w pokoju.
Boli i łzawi tylko jedno oko, czyli jest progres.

Mamy za to inny kłopot. Zatkała nam się kanalizacja i to tak konkretnie, że cztery krety nie dały rady. Z rur leci jakiś syf. Woda stoi pod brodzikiem i tylko czekam aż sąsiad zapuka do drzwi. Musieliśmy wezwać pogotowie hydrauliczne. Nikt nie chciał przyjść do covidowców. Mieliśmy w perspektywie dwa tygodnie z jedną łazienką ale bez kuchni, co by oznaczało fekalną katastrofę. Zasrane szczęście… W końcu trafiliśmy na hydraulika ozdrowieńca, któremu COVID nie był straszny. Przyszedł, przepchał, ale chciał gotówkę. Nie miałam. Na szczęście sąsiadka wyciągnęła ze skarpety. Jak ja się tym sąsiadom odwdzięczę… Sąsiadce jestem już chyba winna skrzynkę Prosecco, lekarce bukiet róż, sąsiadowi, który przynosi zakupy z Putki, kawę. Przyjaciółkom, które dla nas gotują, zafunduję porządny obiad w knajpie (jak nareszcie otworzą). 

Dzień 6

Wysprzątałam szuflady w mojej izolatce.
Szybko się męczę.
Głowa i oczy nadal bolą.

Przyszedł listonosz. Chłopcy tłumaczą, że matka chora. Uparcie chce ze mną rozmawiać. Wstałam, założyłam maskę. Stoję w drzwiach i mówię, że mam COVID. Skoczył w tył, że mało się o wycieraczkę sąsiada nie wywrócił. Paczkę zostawił pod drzwiami.

Dzień 7

W dupę kopany COVID zżera mi oko na żywca.
Napieprzają mnie plecy.
Mam dość!

Dzień 8 

Nadal leżę.
Wiercę się, zasypiam, wybudzam.
Kiedy śpię przynajmniej nic nie boli.
Gdy nie śpię, boli wszystko.

Moje cudowne dzieci karmią mnie, zajmują się sobą. Ada co rano siada do nauki. Krystian robi i roznosi pranie, ale do mnie nie wchodzi. Wie, że nie może. Aleks i Michał matkują młodszemu rodzeństwu rotacyjnie: jeden wstaje wcześnie i dyżuruje przez pół dnia, drugi przejmuje pałeczkę i ogarnia naszą rzeczywistość do nocy. Jestem z nich taka dumna.

Dzień 9

Leżę.
Nie mam siły się ruszać.
Boli…

Dzień 10

Coś jakby ciut lepiej, ale podchodzę do tego z dystansem.
Nie ufam COVIDOWI.

Obserwuję swoje ciało, emocje i myśli. Wszystko trochę oderwane od siebie. Mam przedziwne sny. Mogę spać non stop.

Dzień 11

Test negatywny!

Nie mam siły się cieszyć. Tylko płaczę ze szczęścia. Idę pod prysznic, wrzucam ciuchy i pościel do prania, a potem idę przytulić moje dzieci… Krystian nie odstępuje mnie przez cały dzień. Głaszcze, mizia, tuli. Wszyscy mnie przytulają, nawet moje stare konie. Brakowało nam tego… Dzieci nadal negatywne. Żadne z nich nie zachorowało. Podobno ta chińska herbatka ma taką moc. Jak dla mnie ma.

Wychodzę z psem na podwórko, niosę worki ze śmieciami. Przystaję, robię przerwy w drodze do śmietnika. Zanim tam dojdę, mam zadyszkę. Rozglądam się po świecie, który wygląda jakoś inaczej. Wącham świeże, wiosenne liście. W żółwim tempie robię rundę wokół bloku. Przystaję z wdzięcznością za każdym razem kiedy pies podnosi nogę na siku. Przetrwałam najgorsze, ale wiem, że przede mną jeszcze długa droga do pełnego zdrowia.

Epilog

Mija miesiąc od mojej choroby. Nadal nie mogę jej pojąć. COVID nie jest jak zwykła grypa. Grypa uderza między oczy, powala, przetacza się przez człowieka, a potem odchodzi. COVID nie. Ten wirus przypomina podstępnego węża, który niepostrzeżenie prześlizguje się przez cały organizm polując na najsłabsze ogniwo. Jego największy podstęp, to początkowo łagodny przebieg choroby. Ja sama byłam przekonana, że przechodzę ją wyjątkowo łagodnie. Tymczasem każdego dnia coś nowego szwankowało w moim ciele. Zaczęło się od kręgosłupa. To on nawalał mi zawsze jako pierwszy. Pamiętam bóle po narodzinach Aleksa, potem w czasie depresji, a potem, gdy zmagałam się z odpowiedzialnością za życie i szczęście czwórki dzieci. Mój kręgosłup to mój filar, a ja sama jestem filarem samodzielnie podtrzymującym i utrzymującym moją rodzinę. Dlatego kręgosłup padł ofiarą COVIDu jako pierwszy. Potem przywalił w moją psychikę. Wrócił lęk o zapewnienie bezpieczeństwa moim dzieciom. Ostatecznie wirus skupił się na moich oczach, bez których nie mogę pisać i tworzyć. Eksploatowałam je ostatnimi czasy bezlitośnie. COVID wyczuł ich słabość.

Ogólnie mogę powiedzieć, że przeszłam chorobę dosyć łagodnie w porównaniu do wielu osób, które nie miały tyle szczęścia. Dlaczego? Teorii mam kilka. Oczywiście mój organizm mógł być wyjątkowo silnym herosem, który poradził sobie z wirusem. Szczerze? Wątpię… Do dnia dzisiejszego pytam każdego ozdrowieńca o jej/jego doświadczenia z COVIDem. Żadne to “badania amerykańskich naukowców”, ale nasuwa mi się kilka wniosków, które moim zdaniem mają wpływ na przebieg choroby i ewentualne powikłania.

  1. Wypieranie choroby. Łatwiej udawać, że to “NIECOVID”. COVID jest nadal tak przerażający, że wolimy dać się pokroić niż dać się przetestować. Reagujemy dopiero kiedy brakuje tchu, kaszel rozrywa płuca, albo nerki odmawiają posłuszeństwa. Dla wielu wtedy jest już za późno… Ja zareagowałam przy pierwszych symptomach gorszego samopoczucia.
  2. Co powiedzą sąsiedzi, pracodawca, znajomi… Też przez to przeszłam. Bałam się przyznać do COVIDu. Bałam się, że ktoś będzie szydził z moich dzieci, że ktoś nam wymaluje drzwi, albo będzie uciekał na nasz widok długo po tym jak skończy się nasza kwarantanna. Ada wróciła do szkoły 10 maja i faktycznie niektóre dzieci krzyczały na jej widok “ZARAZA”. Dała sobie radę. Jednak w dniu kiedy ogłosiłam na FB, że jestem chora, dostałam więcej wsparcia niż mogłam się kiedykolwiek spodziewać. Napływały pytania jak można nam pomóc. I to była największa pomoc. Poczuliśmy z dziećmi, że nie jesteśmy sami.
  3. Lekceważenie choroby. COVID trzeba wyleżeć bez względu na to jak się czujesz. Od tego zależy jak silne będą powikłania i jak długo potrwają. Powikłania to wszelkiego rodzaju stany zapalne, od płuc, poprzez mięsień sercowy, po nerki. Powikłania dotyczą również układu nerwowego, w tym mgłę pocovodową, zaniki pamięci, brak koncentracji i wiele, wiele innych. Najbardziej niebezpieczna jest zakrzepica. Dlatego zastrzyki przeciwzakrzepowe kontynuowałam jeszcze długo po otrzymaniu negatywnego testu.
  4. Amantadyna i zastrzyki przeciwzakrzepowe bez względu na nasilenie objawów. Wiele osób, z którymi rozmawiałam mówiło: “Mieliśmy Amantadynę w domu, ale początkowo choroba przebiegała tak łagodnie, że nie braliśmy. Uznaliśmy, że nie trzeba. Tymczasem choroba uderzyła z pełną siłą po paru dniach. Wtedy na Amantadynę jest już późno.

COVID da się leczyć. Dlatego dostaję piany na pysku, kiedy słyszę, że lekarze oficjalnie zalecają wyłącznie leczenie objawowe. Mam wrażenie, że istnieją dwa równoległe podejścia do COVIDu: oficjalne (nieskuteczne) i podziemne (skuteczne). Przeraża mnie to i bulwersuje. Dlatego zdecydowałam się napisać ten tekst. Smutne jest to, że każdy z nas musi sam decydować jak się leczyć. Wtedy, kiedy nasz mózg nie funkcjonuje jak należy, kiedy myślenie sprawia fizyczny ból, musimy mierzyć się ze sprzecznymi informacjami, wykluczającymi się zaleceniami, samodzielnie decydować o wyborze leczenia i “zdobywać” odpowiednie leki. Czy uwierzysz w to co tutaj napisałam zależy wyłącznie od Ciebie. Co zrobisz kiedy zachorujesz, również zależy wyłącznie od Ciebie. 

Moja choroba miała stosunkowo łagodny przebieg, jednak nadal zmagam się z chronicznym zmęczeniem, otępieniem i brakiem koncentracji. Mam wrażenie, że moje IQ spadło o połowę, wydajność o jakieś 80%, kondycja obecnie jest żadna, a błyskotliwość… no cóż… tej nadal brak. Szukam rozwiązań. Dam znać kiedy coś znajdę:)

1 thought on “COVID bez fikcji

  1. Pani Agato, czytajac powyzszy tekst mam wrazenie, ze umysl Pani dalej na wysokosciach! Pani jednak wie najlepiej jak sie czuje. Duzo sil i cierpliwosci w dochodzeniu do pelnej mocy swoich mozliwosci życzę.

    Serdecznie pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.