Zakochana SINGIELKA

Byłam panienką, potem narzeczoną, w końcu matką i żoną. Małżeństwo skończyłam jako rozwódka, a na pocieszenie zostałam kochanką. Potem byłam już tylko samotną matką z tęsknotą oczekującą na to, by koło fortuny znowu zahaczyło o mój dom i zaprosiło mnie przed ołtarz.

Bolesna samotność

Moja samotność była tak bolesna, że fizycznie odczuwałam brak drugiej połowy. Walentynki były dla mnie koszmarem. Cmokające się pary dotkliwie wytykały, że ja mogę się cmoknąć co najwyżej w tyłek, bo żaden mężczyzna nie obejmie mnie wieczorem w czułym uścisku. Świeczkę mogłam sobie zapalić, ale bardziej przypominała znicz na grobie mojej kobiecej tożsamości. No bo kim jest kobieta bez faceta?

W prezencie urodzinowym rozpoczęłam kurs, który miał zapewnić mi odnalezienie bratniej duszy. Zrobiłam co kazali. Z trudem wygospodarowałam półkę w szafie, którą opróżniłam ze swoich sweterków. Od tej pory sweterki rozciągały się wciśnięte między bluzki na wieszakach, a półka świeciła pustkami oczekując aż zapelnią ją męskie gatki.

Codziennie potykałam się o wielkie łoże, zagracające moją sypialnię. Platforma do miłości była w trzech czwartych pusta, bo ja kuliłam się na jej krawędzi śniąc o tym jedynym, który wypełni pustą przestrzeń. Miotłą goniłam dzieci do swoich łóżek, wypowiadałam magiczne zalkęcia i czarowałam rzeczywistość.

Na horyzoncie zaczęli pojawiać się kandydaci. Niestety każdy miał jakiś feler. Jeden był za stary, drugi za młody, trzeci palił, kolejny pił, w prawdzie jedno piwo, ale to zawsze może przerodzić się w nałóg. Któryś miał za dużo dzieci, albo ich nie miał. Był za niski lub za wysoki… Nie miałam też czasu na randki. Mam w końcu czwórkę dzieci. Dzieci o wyjątkowych potrzebach. Dzieci, które są moją wielką pasją. Dzieci, które uwielbiam, kocham miłością bezwarunkową, czystą i zdrową.

Żadnemu mężczyźnie nie pozwoliłam się do siebie zbliżyć. W końcu rezygnowali. Potem obserwowałam jak tworzyli związki z innymi kobietami. Takimi, którym ich przypadłości nie przeszkadzały. Obserwowałam ich wspólne wyprawy w tropiki, weselne zdjęcia i … opłakiwałam stratę. Nie stratę tego konkretnego mężczyzny, ale stratę … no właśnie jaką stratę? Co było ze mną nie tak…

Syndrom zwisającej kotki

Przeanalizowałam swoje związki. Zauważyłam niepokojącą zależność: kiedy jestem sama, jestem zorganizowana, zaradna, skuteczna, silna, przedsiębiorcza, niczym torpeda osiągająca kolejne cele. Jednak kiedy na horyzoncie pojawiał się mężczyzna, na którym zaczynało mi zależeć, uruchamiał się we mnie “syndrom kotki”. I to nie w tym seksownym i uwodzicielskim znaczeniu. To był “syndrom zwisającej kotki”. Kotki, która złapana za skórę na karku,  zwisa bezwładnie, staje się kompletnie bezwolna i niezdolna do podejmowania racjonalnych decyzji. No wiecie, taki odruch bezwarunkowy jak u małego kociaka, przenoszonego za kark przez matkę. Kota bierze się za kark, kiedy chce mu się zrobić zastrzyk, albo obciąć pazury. Wówczas można z nim zrobić wszystko. Ten trik wykorzystują kocury podczas kopulacji, wgryzając się kotce w kark. Wtedy nie ucieka. A ja poznawałam nowego faceta i natychmiast nadstawiałam karku. Odruch Pawłowa. Ten schemat zastosowałam wychodząc za mąż. Weszłam w związek małżeński jako dynamiczna bizneswoman z mieszkaniem, autem i agencją reklamową, wyszłam jako depresantka z nerwicą i dziećmi. Teraz trzymałam bezpieczny dystans, by nikt już nie mógł złapać mnie za kark.

Uznałam, że mam jakiś feler. Że jest jakaś ukryta bariera, która powstrzymuje mnie przed wejściem w kolejny związek. Jakiś defekt, który uruchamia mój “syndrom zwisającej kotki”. Poszłam na terapię. Jej celem miało być zdiagnozowanie i chirurgiczne usunięcie defektu. Plan był genialny. Terapię rozpoczęłam pełna entuzjazmu. Byłam pewna, że po kilku sesjach będę mogła nareszcie stworzyć szczęśliwy związek małżeński z miłością mojego życia, która czeka tuż za rogiem. W końcu marzyłam o tym od szesnastego roku życia, więc w wieku lat czterdziestu sześciu to już chyba najwyższy czas.

Opowiadałam o najwcześniejszych wspomnieniach. Moich marzeniach i rozczarowaniach, miłościach i rozstaniach. Z każdym słowem towarzyszące tym zdarzeniom emocje ulatywały, a same wydarzenia przestawały być ważne. Coraz częściej, zamiast opowiadać o swoich miłosnych perypetiach, radziłam się terapeutki odnośnie aktualnych problemów dotyczących dzieci. To one były dla mnie najważniejsze. 

Czwórka moich cudownych, trudnych, wymagających, absorbujących i najwspanialszych dzieciaków, z których dwójkę adoptowałam. Syna, który właśnie skończył osiemnaście lat, adoptowałam dwa lata temu już jako samotna mama z trójką dzieci. Największą satysfakcję odnajdywałam w rozwiązywani zagadek związanych z moimi dziećmi. W towarzyszeniu im w drodze do dorosłości, odkrywaniu swoich talentów, poskramianiu demonów z przeszłości. W uczeniu latania, by któregoś dnia mogły odlecieć jako zdrowi, kochający i szanujący siebie młodzi ludzi i uwić własne gniazda. Moja miłość do nich nie była ani zaborcza, ani chorobliwie nadopiekuńcza. Moja miłość do dzieci, to najzdrowsza miłość jaką znam.

No więc jak to jest, że potrafię tworzyć zdrowe relacje z moimi dziećmi, a nie potrafię z mężczyznami. Jak to jest, że w relacji z dziećmi potrafię o siebie zadbać, szanować swoje potrzeby, a wchodząc w relację z mężczyzną moje “ja” natychmiast składam w ofierze mojemu Panu, którego uznaję za swego władcę, odbierając sobie sama prawo do słowa NIE?

Nadmuchany słoń

Przemeblowałam mieszkanie. Zdemontowałam wielkie łoże i wywaliłam na śmietnik. Sąsiad przyszedł pomóc. – A co jeśli kiedyś pojawi się jakiś ON w twoim życiu? – spytał. To pytanie wzbudziło moją złość. Nie wiedziałam dlaczego, a potem mnie oświeciło. Przez całe życie to ja robiłam miejsce w swoim życiu dla pojawiających się w nim mężczyzn. To puste miejsce, to oczekiwanie i dostosowywanie się do kogoś, kogo jeszcze nie ma ale za chwilę może być, było niczym wielki, nadmuchany słoń rozpychający się w moim życiu. Gdybym tego nie robiła, gdybym miała wystarczająco dużo miłości własnej i szacunku do siebie, to bym nigdy tego nie robiła! Tę wyjącą pustkę wypełniali żonaci kochankowie i cwani nieudacznicy, którzy polowali na takie zdesperowane samotne baby z mieszkaniem, pustym łożem i miejscem w szafie. To był mój zasadniczy błąd. Nigdy nie wprowadziłam się do żadnego faceta, bo to oni wprowadzali się do mnie. Nigdy nie pożyczałam pieniędzy od żadnego faceta, bo to oni pożyczali ode mnie (i znikali). Nigdy nie byłam wożona ekskluzywną bryką, bo moja bryka była zwykle bardziej ekskluzywna od jego… – Jeśli kiedyś poznam jakiegoś faceta, to mam nadzieję że mężczyzna w tym wieku będzie miał dla mnie nie tylko duże łóżko, ale cały dom – odparłam sąsiadowi po namyśle. 

Odkąd sobie to uświadomiłam, nadmuchany słoń w moim życiu zaczął się kurczyć piszcząc zabawnie jak balon z którego uchodzi powietrze. Nagle zyskałam mnóstwo czasu i miejsca. Zamieniłam platformę do spania, która co noc podkreślała moją samotność, na małe przytulne łóżeczko, w którym mieszczę się tylko ja, pies i kot. Czasem też wciska się któreś z dzieci. Zrobiłam w moim pokoju aneks dla synka z zespołem Downa i nie muszę już co noc biegać do niego i sprawdzać czy wszystko jest OK. Nie muszę już martwić się jedząc tartę cytrynową, że utyję i jakiś ON mnie nie zechce. Nie muszę już robić miejsca w i tak ciasnych szafkach na kogoś, kogo być może nigdy nie będzie. Poczułam wielką ulgę. Boże, ja przecież nie muszę być w związku żeby być szczęśliwa!

Kuśtykająca baletnica

Czerwona Jaskółka, to jedna z moich ulubionych książek. Obiecująca baletnica, tuż przed rozpoczęciem pracy w teatrze Bolszoj zostaje skrzywdzona przez chłopaka jej największej rywalki. Złamana noga nigdy nie pozwoli jej na powrót do baletu. Wszystkie marzenia, wszystko na co pracowała przepadło. Nie mogła być baletnicą. Została więc podwójnym szpiegiem. Najpierw najlepszym szpiegiem Związku Radzieckiego, a potem najlepszym szpiegiem dla Stanów Zjednoczonych. Są zdarzenia w życiu człowieka, które nieodwracalnie go zmieniają. Które sprawiają, że nie może być tym kim oczekiwano od niego żeby był. Kimś, kim tak bardzo sam chciał być. I albo można spędzić życie jako kuśtykająca baletnica, albo zostać najlepszym szpiegiem.

Szczęśliwa singielka

Nie nadaję się do związków. Tak zwyczajnie. Nie umiem być sobą w związku z mężczyzną. Natomiast potrafię być wybitną matką. Moją pasją są moje dzieci i pisanie książek. W piątkowe wieczory, kiedy dzieci jadą do swojego taty, zapalam świece, zakładam koronkową koszulkę, wślizguję się do mojego przytulnego łóżka i … kocham się z moimi książkami do upadłego. Piszę z pasją i miłością jakiej wcześniej nie doświadczałam. Nie jestem już samotną kobietą. Jestem zakochaną w życiu SINGIELKĄ. Nie oznacza to, że nie kocham mężczyzn. Kocham i szanuję. Nie mówię też “nigdy”, ale nie czuję już bólu istnienia w pojedynkę. Doświadczam miłości i radości z mojej codzienności. Cudu istnienia bez tęsknoty za nieuchwytnym szczęściem we dwoje.


Książki, szkolenia i sesje coachingowe znajdziesz w sklepie. Zapraszam:)
www.sklep.agatakomorowska.pl
Fot. Iwona Karolak Fotografia

2 thoughts on “Zakochana SINGIELKA

  1. Cudowny tekst ! Oby więcej takich… My, kobiety , od małego jesteśmy uczone , że szczęśliwą i spełnioną można być tylko w związku z mężczyzną. Ty masz odwagę ten mit obalić , za co należą Ci się wielkie brawa . Dziękujemy ❤️

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.